Forum  Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Wanda, cz. II

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Blanacz
Stały Bywalec
Stały Bywalec


Dołączył: 26 Wrz 2009
Posty: 83
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Berolinum
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 22:17, 02 Paź 2009    Temat postu: Wanda, cz. II

— Kobiety takie gadatliwe… ale nadal chcę syna — powiadał i zerkał z ukosa na ślubną (przed urzędnikiem, niestety…), jakby przypominając jej o fakcie bycia ostatnimi Korwinami.
Pan z panów dwukrotnie wpadł do domu zziajany, roztrzęsiony i niepomny wręcz podstawowych zasad savoir-vivre’u. Plótł coś bezładnie o łapance czy o czymś w tym guście, a gdy został uraczony lampką wina, jedną, drugą, trzecią, dziesiątą — zaczynał śpiewać rozweselony, recytując jakiś słowotok, a następnie akcentując coś o głupim malarzu. Co poeta miał na myśli, nigdy nie dociekała.
Czasami wyły jakieś syreny. Anonsowano wówczas nocną wyprawę, sfeminizowana gromadka wstawała ucieszona niespodziewanymi atrakcjami. Organizowano kołdry i schodzono zbiorowo do piwnic. Do rana wsłuchiwali się w jakieś podejrzanie brzmiące odgłosy pomieszane z modlitwami szeptanymi przez sąsiadów, wylegując się na pierzynach leżących bezpośrednio na podłodze.
— Przeżyjemy, spokojnie… — mówiła roztrzęsionym głosem jakaś kobiecina w chustce na głowie do swojego synka.
Rozwódka Wanda spojrzała na nią. To zawsze wystarczało: człowiek tracił pewność siebie i zaczynał się tłumaczyć.
— Ma słabe serduszko, nie powinien się bać… — usprawiedliwiła się.
— Przeżyjemy, mamo? — zapytała wówczas najstarsza córka rozwódki Wandy i pana z panów.
— Nie wiem — odrzekła chłodno.
Któregoś dnia zachciało się rozwódce Wandzie powiększyć gromadkę drogą cnoty i praworządności. Gdy tylko usłyszała o przywiezionych niemowlętach w pociągu, podreptała tam (w obstawie służących, jakżeby inaczej?), zastała jednak tylko zamarznięte ciałka. Wzruszyła wówczas ramionami i udała się w drogę powrotną: gromadka powiększy się najwyżej tradycyjną drogą. Gdy wróciła do domu, znowu powitało ją rzępolenie jakichś wielkich płyt udających wielką muzykę. Chopin, powiadał pan z panów. Chopin! Słuchajcie uważnie!
Rozwódka Wanda stwierdzała wówczas ze wspaniałomyślnością godną poety, iż każdy swoje dziwactwa mieć może i należy ewentualnie na nie przyzwolić. Później jednak uznała, że dziwactwa pana z panów się pogłębiają i nie są zbyt bezpieczne. Przyczyniły się do tego wydarzenia w okolicy jej trzydziestych szóstych urodzin, które obchodzić pierwszego sierpnia zwykła. Otóż pan z panów spakował rodzinkę do dorożki i wywiózł na letnisko do Józefowa cztery kobiety swojego życia, plotąc coś trzy po trzy o godzinie „W” czy czymś w tym guście. Na dzień przed jej urodzinami zachciało mu się wracać do Warszawy po część rzeczy (po co je stamtąd zabierać, toż nie ukradną!), zapominając najwidoczniej o jej święcie. Z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu nie poszedł jednak, tylko zgarnął sfeminizowaną gromadkę i wielce szanowną małżonkę na spacer. Wskazał im Warszawę jaśniejącą czerwienią (fajerwerki?) i jakieś wojska nad Wisłą.
— Patrzcie. Rosjanie stoją i czekają, aż Warszawa się wykrwawi…
Nie przepadała za życiem w Józefowie. Była to co prawda nowa przygoda dla poety i okazja do zdobywania nowych doświadczeń, na przykład praca w piekarni, ale nie podobała jej się zbytnio klientela. Kiedyś przywędrowało tam kilku Rosjan.
Dawaj nam eta wsjo! — zawołał jeden z nich w nadziei, że wystraszy ją, wymachując giwerą. Rozwódka Wanda ramionami wzruszyła, wystraszyć się nie dała i wskazała na półkę.
— Sami se weźcie — syknęła, święcie przekonana, że ci wysocy eleganccy turyści znają język Lecha.
Półki opróżnione zostały pomiędzy jednym mrugnięciem oka a drugim.
Pan z panów nie zatroszczył się również o żadne zapasy na letnisku. Zmuszona była zapomnieć o swojej niechęci, gdy przychodzili Rosjanie, przynosili bowiem kartoszki, gaworzyli ze sfeminizowanym drobiazgiem. Ale było co na ząb włożyć. Zapomnieć również musiała o biżuterii: ulubioną platynową bransoletkę wysadzaną brylantami wymieniła na worek spleśniałej kaszy jęczmiennej.
Katiusze strzelały, samoloty spadały, a zakładanie się, który spadnie pierwszy na ziemię stało się ulubioną rozrywką jej jakże niewiele potrzebującej dzieciarni. Próbowała zachęcić ją do innych rozrywek: wzięła najstarszą córkę na stronę, chwyciła „Trylogię”, którą przemyciła z Warszawy pod nieuwagę ślubnego i postanowiła umilić jej życie. Czytały razem (toż to na „Ogniem i mieczem” dziewczynka nauczyła się czytać!), a potem omawiały książki.
— Którego byś wolała, Bogusława czy Kmicica? — pytała wówczas.
— Kmicica — odpowiadała dziewczynka, wierna swojemu ideałowi, który i panem z panów jest, i sierpowy wykorzystać umie i nie stroni.
— A którego teraz: Bohuna czy Skrzetuskiego?
— Kmicica — odpowiadała dalej dziewczynka.
Zwykle kończyło się przyprawieniem pociechy o kolejnego guza poprzez zdzielenie książeczką po łepetynce.
Gdy przyszły chłodniejsze dni, złościła się na swego nie do końca prawowitego małżonka o nierozwagę i niespakowanie ze sobą służącej. Zimno jest! Kto w piecu napali?
Nie do końca prawowity małżonek wzruszył ramionami (nauczył się tego od niej, a to małpiszon!) i wyszedł na spacer do Warszawy. Ucichło tam już, to i poszedł spojrzeć, co zostało.
Wrócił kilka dni później pokrwawiony, kulejący, przemoczony i bliski zapalenia płuc.
— Kra na Wiśle — wyjaśnił lakonicznie, pokazując rozcięte ścięgno.
Pod pachą miał płyty winylowe z muzyką klasyczną.
— Nic lepszego nie mogłeś wziąć?! — perorowała, szukając czegoś do opatrzenia rany.
— Nie było nic innego. Domu, nawet ulicy. Znalazłem tylko to — wyjaśnił ten niepoprawny meloman, znowu ukazując swoje nieuleczalne skłonności.
Zdobyli kozę. Rozwódka Wanda spoglądała na nią podejrzliwie, nie do końca prawowity małżonek wpatrywał się w nią jednak jak w najwspanialszy skarb. Świadom, że urzędniczo ślubna nie tknie raczej tego życiodajnego ustrojstwa, spędzał dnie i noce na pilnowaniu ognia, burcząc pod nosem:
— Jak się pali, jest ciepło… jak zgaśnie, natychmiast lodowacizna! Toż ona w ogóle ciepła nie trzyma!
Zimę jednak przetrwali.
Trochę wody w Wiśle upłynęło i uznali, że pójdą śladem tej wody — na północ. Takoż poszli i stanęli u progu swojego domku letniskowego.
No cóż, to się nazywa wynajmować mieszkanie!, uznała rozwódka Wanda. Ci przystojni niemieccy lokatorzy kaucji po prawdzie nie zapłacili, ale o dom dbali. Problem w tym, że (najprawdopodobniej z powodu braku łączności z Józefowem) w ich imieniu wynajęli dom rosyjskim przybyszom.
Rosyjscy przybysze nie dbali jednak zbytnio o Biały Domek. W wyniku niewiedzy wzięli werandę za stajnię, gdańskie meble za opał, a wannę za muszlę klozetową. Książki wyparowały (zapewne przez komin), a jedynym meblem, jaki zastali w domu, był gdański stół, którego najwidoczniej nawet rosyjscy lokatorzy porąbać nie zdołali.
Pan z panów musiał ustąpić żonie: przydadzą się nowe meble.
Udali się po pomoc do sąsiadów, którzy, acz niechętnie, użyczyli im sienników. Na takowym sienniku zrodzone zostało czwarte dziecię, co więcej — w zrodzeniu dziecięcia walnie przysłużył się pan z panów.
Po porodzie usiadł załamany na najbliższym sienniku i skrył twarz w dłoniach:
— Znowu córka...! — zawył przez łzy.
Był to jedyny zarejestrowany w historii przypadek, kiedy pana z panów naszła ochota na płacz. Potem zapomniał, co to płacz, zapomniała również rozwódka Wanda. Nie płakała, gdy któregoś dnia nie wrócił do domu, nie płakała, gdy prosiła krewnych o ostatnie precjoza, nie płakała również, gdy po sześciu tygodniach pan z panów wrócił, dotkliwie pobity i przerażony. Powiedział jedynie:
— Już nie jesteśmy Korwin-Pawłowscy. Zwykli Pawłowscy. Zwykli.
Najstarszy berbeć przysłuchiwał się uważnie rozmowie rodziców, bawiąc się z berbeciem najmłodszym, któremu za kołyskę posłużyło pudełko z UNRY.
— A co z lasem? — wyszeptała rozwódka Wanda.
Zwykły Pawłowski nie odpowiedział.
Wanda, co Niemca nie chciała, znalazła pracę — w wieczorowym gimnazjum, gdzie odkryła w sobie talenta pedagogiczne.
— Monday, tuesday, wednesday, thursday, friday, saturday, sunday... REPEAT PLEASE! — grzmiała do swoich uczniów. Nie rozumieli — grzmiała ponownie.
I tak dalej. I znowu.
I do końca życia — przez sen. Wiele lat później rodzinę budził w nocy gromki krzyk:
— REPEAT PLEASE!
Zwykły Pawłowski pracował na czarno jako złota rączka. Ponieważ przed wojną miał taką obrzydliwą i niegodną praworządnego towarzysza zachciankę studiowania w Wyższej Szkole Nauk Politycznych, jawnie się go bano. Reperował lodówki, radia, wszystko, co tylko się pokazywało.
Potem znowu znikł, na dłużej. Rodzina milczała, jakby wymazała go z listy lokatorów. Rozwódka Wanda znikała coraz częściej, składając nieoczekiwane wizyty wszystkim krewnym, zachwycając się skarbami rodzinnymi.
I wrócił — tak nagle, jak znikł, po prawie rocznej nieobecności. Milczący jeszcze bardziej niż po poprzednim zniknięciu, bezzębny (a co, dentysty się bał?!), na wpół siwy, trzymał dłonie z tyłu i patrzył za okno całymi dniami.
Rozwódce Wandzie się to nie podobało. Pracowała za trzech (za siebie, za urzędniczo ślubnego i za służącą — ona miałaby gotować, sprzątać?! A w życiu!), karmiła cztery berbecie, wbijała angielski, francuski i polski setce berbeci małych i pięćdziesiątce berbeci dorosłych, a nie miała nawet swoich starych książek! No, poza "Trylogią". Ale przecież "Trylogia" to — mimo całej sympatii dla Sienkiewicza... — nie wszystko.
W końcu urzędniczo ślubny znalazł pracę.
Nieco po tym, gdy ją rozpoczął, z zakładu pożyczono sobie na wieczne oddanie jakieś narzędzia — oskarżono o to pana z... tfu! Zwykłego, nieciekawego Pawłowskiego.
Pawłowski wystraszył się nie bagatela. Trząsł się bardziej niż szwagier Jasiek, któremu jakieś dziwne choróbsko rozdygotało łapki i skrzywiło główkę (na odczytach w Domu Marynarza wykrzykiwał jak obłąkany do swoich towarzyszy: "STALIN MORDERCA!").
Pawłowskiemu nic nie skrzywiło główki. Pawłowskiemu tę główkę oplotło, w pracy, gdy nie uważał. Ściślej: przewody elektryczne.
Gdy następnego dnia najstarsza córka (już pani studentowa, spodziewająca się dziedzica zwykłej, Pawłowskiej krwi) odwiedziła w szpitalu skandalistę, co małżeństwo rozbił, poprosił ją na koniec wizyty:
— Przynieś mi gazetę! Chcę poczytać o swoim wypadku.
Później poszła do niego rozwódka Wanda.
Zabawiła długo; gdy wróciła do Białego Domku (czy raczej do parteru Białego Domku, które wybronili przed przymusowymi lokatorami), usiadła spokojnie na pierwszym z brzegu krześle i wpatrzyła się w kota urzędniczo ślubnego.
— Tata umarł godzinę temu — powiedziała do czterech córek.
Dopiero później jedna z córek spostrzegła, że stara, srebrna cebula urzędniczo ślubnego stanęła podczas nieobecności rozwódki Wandy.

W tydzień później mieszkańcom Białego Domku złożono dwie wizyty.
Pierwszym gościem był były szef elektryka Pawłowskiego.
— Przepraszam. Narzędzia się odnalazły — powiedział wówczas.
Rozwódka Wanda pokiwała jedynie głową.
Następną wizytę złożył im kapitan Stach — starszy o dwadzieścia lat, już nie tak przystojny, ani nie w galowym mundurze — ale pełen współczucia dla wdowy Wandy, dawniej statecznej matrony kapitanowej. Złożył pewną ofertę wdowie Wandzie. Wdowa Wanda odpowiedziała pytaniem:
— Stachu... z czwórką dzieci innego mężczyzny? Ty mnie chcesz?
— Tak — odpowiedział Stach jedynie.
Nigdy więcej nie pojawił się w Białym Domku.

Zaciskam powieki, odgradzając się od swojego widoku z okna. Wspominam. Wspominam to, jaką zapamiętałam Wandę, tę Wandę, co Niemca nie chciała.
— ZBYSZEK! Łap za ten sznurek! Zbyszek! — wykrzykiwała przed śmiercią. — Zbyszek, suń się, weź to, pomóż mi z tymi walizkami! ZBYSZEK! Weź ten sznurek!
Wanda, co Niemca nie chciała, umarła siódmego września dwutysięcznego roku, przeżywszy drugiego męża o trzydzieści dziewięć lat i jedną z córek — o jedenaście lat. Została pochowana na Nowym Cmentarzu w Słupsku, w niedużym pomorskim mieście, gdzie przez swoje ostatnie lata mieszkała u najstarszej córki, nie pamiętając już, jakie imiona nadała swoim dzieciom.

KONIEC


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Kasika
Pani na Złotym Brzegu
Pani na Złotym Brzegu


Dołączył: 09 Lut 2009
Posty: 1430
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 2 razy

Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 22:06, 06 Paź 2009    Temat postu:

Bardzo, bardzo mi się podobało. Twój styl przypomina mi czasem moje własne wypowiedzi, naszpikowany cynicznymi wstawkami - ubóstwiam wręcz coś takiego! Wiele razy się uśmiechałam do siebie, czytając to opowiadanie, ale też zamyśliłam się. Bo w sumie wydaje mi się, że zamysł był taki, aby nie tylko śmieszyć, ale i zmusićdo zastanowienia się nad ogółem losów bohaterki. Ach, jak zwykle coś tam namotałam, podsumowując więc, ogólnie bardzo pozytywnie!
Lecę obczaić, czymże tam jeszcze się z nami podzieliłaś Mr. Green


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin