Forum  Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Alpejska ścieżka - autobiografia LMM
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> LMM
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 17:13, 20 Sie 2009    Temat postu:

Cz. VII


Nie wyjeżdżałam zbyt często z domu. Czasem jeździłam do miasta – Charlottetown – lub do wujka Johna Campbella do Park Corner, i to były moje jedyne wycieczki poza horyzont codziennych wydarzeń, i oba te wydarzenia były dla mnie zawsze wielką przyjemnością. Podróże do Park Corner były dość częste, jeździliśmy tam co najmniej raz do roku, a może nawet i dwukrotnie. Wyprawa do miasta była niezmiernie rzadkim wydarzeniem, przypadającym mniej więcej raz na trzy lata, i była równie niezwykła i wyjątkowa, jak w dniu dzisiejszym, albo może jeszcze przed wojną, podróż do Europy. Oznaczała krótki pobyt w cudownym i fascynującym miejscu, gdzie każdy był odpowiednio ubrany, i gdzie można było dostać pełno orzeszków, słodyczy i pomarańczy, nie mówiąc już o niesłabnącej przyjemności obserwowania tych wszystkich wspaniałych rzeczach na wystawach sklepowych.

Pamiętam dokładnie moją pierwszą wyprawę do miasta, gdy miałam pięć lat. Był to dla mnie wspaniały dzień, ale najcudowniejszą jego częścią była mała przygoda, którą przeżyłam tuż przed wyjazdem do domu. Dziadek i babcia spotkali jakichś znajomych na rogu ulicy i zatrzymali się, by z nimi porozmawiać. Zorientowawszy się, że nikt nie zwraca na mnie uwagi, pobiegłam ulicą w dół, przejęta perspektywą przygody. Byłam wesoła i czułam się bardzo niezależna, bo mogłam sama iść ulicą. To była cudowna ulica, nie widziałam jej od tamtego czasu – albo może i widziałam, ale oglądałam ją innymi oczyma. Żadna ulica nie mogła się z nią równać. Najbardziej niesamowitym widokiem, jaki ujrzałam, była kobieta trzepiąca dywany przed domem. Poczułam się zdezorientowana i zdumiałam się tym zjawiskiem, które wywracało do góry nogami mój ogląd rzeczywistości. My trzepaliśmy dywany na podwórku. Nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, by trzepać je przed domem!

Dochodząc do końca ulicy, spokojnie weszłam do pewnego pomieszczenia, którego drzwi były otwarte, zeszłam schodkami w dół i odkryłam, że jestem w czarującym, ciemnym miejscu, pełnym beczek. Ale, widząc, że ktoś się poruszył w rogu posesji, zostałam pokonana, nie przez strach, ale przez nieśmiałość, i rozpoczęłam pośpieszny odwrót. Wracając, spotkałam małą dziewczynkę z dzbankiem w ręku. Zatrzymałyśmy się obie i z całą instynktowną, wolną od wszelkich konwenansów mocą dziecięcego koleżeństwa przeszłyśmy do poufałej rozmowy. Była wesołą, małą duszyczką, o ciemnych oczach i dwóch ciemnych warkoczykach. Powiedziałyśmy sobie ile mamy lat, jak wiele mamy lalek, i niemal wszystko, co można było powiedzieć o sobie, oprócz naszych imion, co żadnej z nas nie przyszło do głowy. Gdy odchodziłam, czułam, jakbym zostawiała przyjaciółkę, którą znałam od zawsze. Nigdy więcej się nie spotkałyśmy.

Kiedy wróciłam do moich dziadków, okazało się, że wcale za mną nie tęsknili, i nic nie wiedzieli o mojej entuzjastycznej wyprawy do Krainy Czarów.

Wyprawy do Park Corner były zawsze wspaniałe. Na początek była wspaniała przejażdżka, owe kręte trzynaście mil wśród wzgórz i lasów, z przeprawą przez rzekę, a także wzdłuż wybrzeża. Było wiele mostów do przebycia, w tym dwa zwodzone. Zawsze strasznie się bałam mostów zwodzonych, i boję się ich po dziś dzień. Cały czas wzdragam się po kryjomu wraz z każdym krokiem koni, do momentu, gdy jestem już bezpieczna po drugiej stronie.

Dom wuja Johna Campbella był bardzo duży, biały, jakby przytłumiony otaczającymi go sadami. Tam, w dawnych czasach, mieszkało troje moich wesołych kuzynów, którzy przybiegali pośpiesznie i z wielką radością, by nas powitać. Ściany tego domu musiały być wzmocnione duchem starych, dobrych czasów. Była tam słynna stara spiżarnia, zawsze wypełniona pysznościami, do której zakradaliśmy się w czasie, gdy powinniśmy być w łóżkach, i pożeraliśmy zakazane przekąski z rozkoszą i wielkim rozbawieniem.

Jest tam pewna stara śruba, wystająca ze ściany przy podnóżu schodów, która zawsze uświadamia mi jasno, że naprawdę dorosłam, Kiedy odwiedzałam Park Corner w zamierzchłych czasach, znajdowała się ona na wysokości mojego nosa! Teraz sięga mi zaledwie do kolan. Zawsze kiedy tam przyjeżdżałam, mierzyłam się przy niej.

Bardzo lubiłam łowić pstrągi i zbierać jagody. Łowiliśmy w potokach znajdujących się w pobliskim lesie, używając do tego odwiecznego haczyka i linki, z „robalami” jako przynętą. Zwykle radziłam sobie z nawlekaniem mojego robaka samodzielnie, ale traciłam na to strasznie dużo nerwów. W każdym razie potrafiłam złapać rybę. Pamiętam uczucie dumy, które napełniło mnie jednego dnia, gdy schwytałam całkiem dużego pstrąga, tak dużego jak sztuki, łapane w stawie przez dorosłych. Well i Dave byli ze mną, i czułam, że ich szacunek dla mnie wzrósł o co najmniej 5 procent. Dziewczyną, która potrafi złapać takiego pstrąga, nie można pogardzać, w żadnym razie.

Zbieraliśmy jagody w dzikich zakątkach i na polach pod lasem, idąc tam leśnymi dróżkami pachnącymi dzwonkami, ozdobionymi cudowną grą świateł i cieni, usłanymi mchem, gdzie widywaliśmy lisy i króliki w ich naturalnym środowisku. Nie słyszałam nic słodszego od pogwizdywania drozdów o zachodzie słońca wśród klonów, otaczających te pola.

Przemierzanie lasu w doborowej kompanii było bardzo przyjemnie; samodzielna wędrówka była czymś zupełnie odmiennym. W odległości mili od domu mieszkała rodzina, która prowadziła mały sklepik, w którym sprzedawali herbatę, cukier itp. Często wysyłano mnie, bym zrobiła tam jakieś drobne zakupy, i nigdy nie zapomnę śmiertelnego strachu, który zawsze musiałam przełamywać, by przejść przez ten las. Drogą przez las to było nie więcej niż ćwierć mili, ale dla mnie wydawało się to nieskończonością.

Nie jestem w stanie wyrazić jak bardzo się bałam. Wiedziałam, że w lesie nie było nic groźniejszego od królików, lub, jak mówili mi dorośli, „groźniejszego ode mnie”. To był po prostu odwieczny, prymitywny strach, łączący mnie z odległymi przodkami, którzy u zarania dziejów słusznie mieli czego obawiać się w lasach. Co do mnie, to był ślepy, irracjonalny strach. A przemierzałam tę drogę jedynie w ciągu dnia; przejść tamtędy po zmroku – tego nawet nie byłam w stanie sobie wyobrazić. Byli ludzie, którzy tego dokonali. Młody nauczyciel, który u nas mieszkał, nie miał nic przeciwko chodzeniu tą ścieżką nawet i przez całą noc. W moich oczach był największym bohaterem na świecie!

Opowiadałam o tym, jak po raz pierwszy zetknęłam się z bólem fizycznym. Moje pierwsze doświadczenie bólu psychicznego przeszłam w dziewiątym roku życia.

Miałam dwa ulubione kociaki, Kitka i Pusię*. Kitek był nieco zbyt potulny i miał zbyt różowy nosek, by mi się podobał, natomiast Pusia była najpiękniejszym, „najśliczniejszym” małym skrawkiem szarego, pręgowanego futerka, jaki kiedykolwiek widziałam, i kochałam ją bezgranicznie.

Pewnego poranka znalazłam ją – umierała z powodu trucizny. Nigdy nie zapomnę, jak umierałam z żalu, gdy patrzyłam, jak jasne oczy mojego kociątka robią się szkliste, a jej małe łapki stają się sztywne i zimne. I nigdy nie wyśmiewam się, mimo iż mam już doświadczenie całego dotychczasowego życia, z mojego nieutulonego płaczu nad śmiercią tego maleństwa. To było tak prawdziwe, tak symboliczne! To był pierwszy raz, kiedy zdałam sobie sprawę ze śmierci, pierwszy raz, od kiedy nauczyłam się kochać, gdy to, co kochałam, opuściło mnie na zawsze. W tej chwili przekleństwo naszej rasy mnie dopadło, „śmierć weszła do mojego świata”, i opuściłam rajską krainę mojego dzieciństwa, gdzie wszystko wydawało się trwać wiecznie. Zostałam z niej wygnana na wieki, przez gorejący miecz, który przeniknął mą duszę niezapomnianym bólem.

Byliśmy Prezbiterianami, i chodziliśmy co niedzielę do starego prezbiteriańskiego kościoła w Cavendish, wznoszącym się na całkowicie nijakim pagórku. Nigdy nie był pięknym kościołem, na zewnątrz i w środku, ale w oczach jego wiernych upiększały go lata uświęconych wspomnień. Nasza ławka znajdowała się przy oknie, z którego mieliśmy widok na zbocze zachodniego wzgórza i błękitne jezioro otoczonego zakrzywionymi wydmami i cienki pasek błękitnej zatoki.

Z tyłu kościoła znajdował się duży balkon. Zawsze bardzo chciałam tam siedzieć, przede wszystkim dlatego, że było to zabronione, był to jeszcze jeden zakazany owoc, do którego stale wzdychałam. Raz w roku, w niedzielę zwaną Sacrament Sunday, mogłam tam wejść razem z innymi dziewczynkami, i uważałam to za prawdziwą ucztę. Mogłyśmy spoglądać w dół na całe zgromadzenie, a wszyscy tego dnia ukazywali się w pełnej krasie nowych kapeluszy i sukien. Sacrament Sunday była wówczas dla nas tym, czym są święta Wielkiej Nocy dla mieszkańców miasta. Wszyscy mieliśmy nowe kapelusze lub sukienki, a czasem, o mój Boże, mieliśmy nawet i jedno i drugie! I obawiam się mocno, że myśleliśmy o nich bardziej, niż o nabożeństwie, na które przyszliśmy. To było długie nabożeństwo w tamtych czasach, i my, maluchy, zwykle bardzo zmęczone, i raczej skłonne do zazdroszczenia kilku niezbyt odpowiedzialnym ludziom, którzy przychodzili dopiero, gdy wierni śpiewali „To była noc...”. Zdecydowanie woleliśmy szkółkę niedzielną od kościelnych nabożeństw. Niektóre z moich najdroższych wspomnień dotyczą godzin, które spędzałam w tym starym kościele z moimi małymi koleżankami, z naszymi Pismami Świętymi i kajecikami, trzymanymi w rękach, obleczonych w bawełniane rękawiczki. W sobotnie wieczory uczyliśmy się katechizmu, psalmów i ich parafraz. Zawsze lubiłam recytować te wiersze, głównie dlatego, że zawierały wiele dramatycznych wersów.

Autor bardzo przychylnej skądinąd recenzji Ani z Zielonego Wzgórza w piśmie „London Spectator” napisał, że chyba przedwczesna dojrzałość Ani została tu odrobinę przerysowana - w stwierdzeniu, że jedenastoletnie dziecko mogło docenić dramatyczny efekt wersów „Bezładnie, w dzikim tumulcie, pierzchły zastępy wrogów!”. Ale ja miałam zaledwie 9 lat, gdy te linijki spowodowały dreszcz emocji, sięgający najgłębszych warstw mej duszy
- w chwili, gdy recytowałam je w Szkółce Niedzielnej. W ciągu całego kazania, które zostało wygłoszone później, powtarzałam je sobie nieustannie. Aż do dziś te słowa dostarczają mi tajemniczej przyjemności, przyjemności zupełnie niezależnej od ich znaczenia.

______________________________________
*Oba kocie imiona, Catkin i Pussy-Willow to słowa oznaczające w języku polskim tzw. bazie-kotki. Imiona, które podałam w tłumaczeniu, są wymyślone przeze mnie, by jakoś te zwierzaczki odróżnić.
__________________________________________________
CDN.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
marigold
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 17:28, 20 Sie 2009    Temat postu:

Oczywiście, ja, wierna czytelniczka Aniulkowych tekstów, i tym razem muszę przyznać, że było fascynująco! Smile

I och, już wiem, co to jest to Pussy-Willow Palace, który Maud miała w Cavendish! Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 15:22, 21 Sie 2009    Temat postu:

Cz. VIII


Tak wyglądało moje życie w dzieciństwie, bardzo cicho i spokojnie, jak widzicie. Nie było w nim zupełnie nic ekscytującego, nic co pachniałoby „karierą”. Niektórzy mogą je uznać za nudne. Ale życie nie pozwoliło mi się absolutnie nigdy nudzić. Miałam, dzięki mojej żywej wyobraźni, paszport do Krainy Wróżek. W mgnieniu oka mogłam – i robiłam to – czmychnąć w świat cudownych przygód, nieskrępowany żadnymi ograniczeniami miejsca czy czasu.

Wszystko było przepełnione czarodziejskim urokiem i blaskiem, emanującym z mojej własnej fantazji, drzewa, które szeptały nocą wokół starego domu, w którym spałam, leśne zaułki, które odkrywałam, nasze pola, każde posiadające swoje własne „ja” dzięki jakiejś osobliwości jego kształtu lub ogrodzenia, morze, którego szum nie opuszczał nigdy moich uszu – wszystko to opromienione „chwałą i marzeniem”.

Zawsze bardzo kochałam przyrodę. Małe paprocie rosnące w lesie, płaskie dywany dzwonków pod sosnami, światło księżyca padające na alabastrową kolumnę wysokiej brzozy, wieczorna gwiazda nad starym modrzewiem na grobli, faliste cienie przetaczające się nad polem dojrzałej pszenicy – wszystko to dawało mi „myśli, które leżą zbyt głęboko dla łez” i uczucia, których nie potrafiłam wówczas nazwać.

Zawsze wydawało mi się, nawet we wczesnym dzieciństwie, że wśród wszystkich banałów życia, byłam bardzo blisko królestwa idealnego piękna Pomiędzy nim i mną wisiała jedynie bardzo cienka zasłona. Nigdy nie będę w stanie odmalować go wystarczająco wiernie, ale czasem wiatr odsłaniał tę zasłonę i łapałam odblask tej czarownej rzeczywistości, która rozciągała się za nią – jedynie przebłysk – ale owe przebłyski zawsze czyniły życie o wiele bardziej wartościowym.

Bez wątpienia można powiedzieć, że uwielbiałam czytać. Nie mieliśmy zbyt wielu książek w domu, ale zawsze było pełno różnych gazet oraz magazyn, lub dwa. Babcia czytała „Godey’s Lady’s Book”. Nie wiem, co myślałabym dziś o tym magazynie, ale wówczas uważałam, że jest cudowny, i jego comiesięczne dostawy stanowiły pewnego rodzaju epoki w moim życiu. Strony były pełne ilustracji z modnymi strojami i były dla mnie nieustającą radością; ślęczałam nad nimi z rozkoszą, i nad nie jedną z nich spędziłam co najmniej godzinę, jakie fatałaszki chciałabym mieć, gdybym mogła sobie na nie pozwolić. To były czasy grzywek i wysoko upiętych kapeluszy, i wszystko to uważałam za absolutnie piękne i miałam zamiar mieć to wszystko, gdy tylko będę wystarczająco dorosła. Oprócz stron z modą był tam również dział literacki, zawierający opowiadania i powieści w odcinkach, które pożerałam łapczywie, wypłakując oczy z powodu zgonów bohaterek, które były niewyobrażalnie dobre i piękne. Każdy bohater tego typu utworów był albo czarny, albo biały. Nie było miejsca dla szarości. Źli bohaterowie i bohaterki byli dokładnie opisani i mogliście być pewni swojej oceny. Dawna metoda ma swoje zalety. Dziś dość trudno powiedzieć, kto jest czarnym charakterem, a kto postacią pozytywną. Ale nigdy nie było co do tego wątpliwości w „Godey’s Lady’s Book”. Książki, które mieliśmy, były czytane często i z przyjemnością. Miałam wśród nich swoje ulubione. Były to dwa tomy w czerwonej okładce, Historia świata, z dość topornie malowanymi ilustracjami, które były dla mnie nieustającą rozkoszą. Obawiam się, że miały znikomą wartość historyczną, ale jako książki z opowiastkami były bardzo interesujące. Rozpoczynały się od Adama, Ewy i Raju, przechodziły przez „chwałę Grecji i wielkość Rzymu” aż do czasów wiktoriańskich.

Następnie była książka o misjach, dotycząca wysp Pacyfiku, którą się zachwycałam, ponieważ było w niej pełno obrazków wodzów kanibali o nadzwyczajnych fryzurach.
Baśnie Hansa Andersena były źródłem wiecznej radości. Zawsze kochałam bajki i uwielbiałam opowieści o duchach. W rzeczy samej, do dziś najbardziej lubię dobrze opowiedzianą historię o duchach, taką, od której po kręgosłupie przechodzą zimne dreszcze. Ale zaznaczam, że to musi być prawdziwa opowieść o duchach. Zjawa nie może zmienić się w złudzenie albo wpaść w sidła.

Nie miałam dostępu do wielu powieści. W tamtych czasach uważano, że dzieci nie powinny czytać powieści. Jedynymi powieściami w domu były: Rob Roy, Klub Pickwicka i Zanoni Bulwera Lyttona, i siedziałam nad nimi, dopóki nie znałam całych rozdziałów na pamięć.

Na szczęście zakaz nie obejmował poezji. Mogłam do woli czytać Longfellowa, Tennysona, Whittiera, Scotta, Byrona, Miltona, Burnsa. Rozważanie poezji w dzieciństwie staje się częścią czyjejś natury w o wiele większym stopniu, niż gdyby ta osoba sięgnęła po wiersze po raz pierwszy w wieku dojrzałym. Jej muzyka zapadła w moją dorastającą duszę i odbijała się w niej echem, świadomie i podświadomie, także jako „muzyka nieśmiertelnych, tych wielkich, pięknych duchów, których przejście uczyniło naszą planetę ziemią świętą”.

Ale nawet poezja była zabroniona w niedziele. Wówczas naszymi wiernymi towarzyszami były Wędrówki Pielgrzyma i KazaniaTalmage’a. Wędrówki Pielgrzyma były czytane i czytane z nigdy nie słabnącą rozkoszą. Jestem z tego dumna; ale nie jestem już tak dumna z faktu, iż znajdowałam niemal tyle samo przyjemności w czytaniu Kazań Talmage’a. To był czas jego chwały. Wszyscy wędrowni handlarze rozprowadzali jego książki, a nowy tom Talmage’a oznaczał dla nas dokładnie to samo, co dziś „bestseller”. Nie mogę twierdzić, że to religia tak mnie pociągała, bo wówczas bardzo mi się podobał styl Talmage’a; były to anegdoty i żywe, dramatyczne słowa-obrazy. Jego kazania były tak interesujące jak fikcja. Jestem pewna, że obecnie za nic nie byłabym w stanie ich przeczytać; ale posiadam wobec Talmage’a naprawdę spory dług wdzięczności za przyjemności, jakich dostarczał dziecku, pragnącego czerpać z życia pełną garścią.

Jednakże moją ulubioną niedzielną lekturą był cienki tomik zatytułowany Wspomnienia Anzonetty Peters. Nigdy nie zapomnę tej książki. Należała do gatunku, który już zniknął z powierzchni ziemi – na szczęście – ale wówczas był bardzo modny. Była to biografia dziecka, które nawróciło się w wieku 5 lat, później poważnie zachorowało, przeżyło cudownie cierpliwe i święte życie przez kilka lat, i umarło, w wieku dziesięciu lat.

Musiałam przeczytać tę książkę chyba ze sto razy. Nie sądzę, by wywarło to na mnie dobry wpływ. Z jednego powodu straszliwie pozbawiała mnie odwagi. Anzonetta była tak beznadziejnie doskonała, że nie miałam szans jej dorównać, i bez sensu były wszelkie próby, które mimo wszystko podejmowałam. Wydawało się, że nigdy nie mówiła językiem zwykłych dzieci. Niezmiennie odpowiadała na wszystkie pytania, nawet jeśli brzmiały po prostu „Jak się dzisiaj masz, Anzonetto”, cytując słowa Pisma świętego lub zwrotkę z hymnu kościelnego. Anzonetta była doskonałym śpiewnikiem religijnym. Umarła również z hymnem na ustach, był on jej ostatnim, ledwie słyszalnym zdaniem:
"Hark, they whisper, angels say,
Sister spirit, come away."
[Słuchaj, oni szepczą, aniołowie mówią
Siostrzany duchu, przybądź do nas]

Wolałam nie próbować wplatania wersetów biblijnych i hymnów do rozmów. Byłam święcie przekonana, że zostanę wyśmiana, a ponadto wątpiłam, czy ktoś mnie zrozumie. Ale starałam się ze wszystkich sił. Pisałam hymn za hymnem w moim dzienniczku i dostosowywałam styl moich wpisów zgodnie z wypowiedziami Anzonetty. Na przykład, pamiętam, że napisałam z wielką powagą: „Chciałabym być teraz w niebie, z mamą, Georgem Whitefieldem i Anzonettą B. Peters”.

Ale tak naprawdę wcale tego nie chciałam. Jedynie myślałam, że powinnam. W rzeczywistości byłam bardzo zadowolona z mojego własnego świata, i z mojego własnego małego życia.

Napisałam tak wiele o wypadkach i ważnych miejscach z mojego dzieciństwa, ponieważ wywarły one wpływ na rozwój mojego daru literackiego. Odmienne środowisko przyniosłoby inne upodobania. Gdyby nie lata spędzone w Cavedish, nie sądzę, bym kiedykolwiek napisała Anię z Zielonego Wzgórza

Gdy słyszę pytanie: “Kiedy zaczęła pani pisać”, odpowiadam: “Chciałabym to pamiętać”. Nie pamiętam czasu, w którym nie pisałam, albo gdy nie miałam zamiaru zostać pisarką. Pisanie było zawsze moim głównym celem, wokół którego koncentrowały się wszystkie moje wysiłki i ambicje. Byłam niestrudzonym, małym gryzipiórkiem, i stosy rękopisów, dawno temu zamienione niestety w popioły, świadczyły o tym dobitnie. Pisałam o wszystkich, nawet najdrobniejszych wypadkach w moim życiu. Tworzyłam opisy moich ulubionych miejsc, biografie moich licznych kotów, kroniki wyjazdów oraz szkolnych spraw, a nawet recenzje książek, które czytałam.

Pewnego cudownego dnia, gdy miałam dziewięć lat, odkryłam, że potrafię pisać wiersze. Czytałam Pory Roku Thomsona, których mała, czarna, pięknie wydana edycja wpadła mi w ręce. Ułożyłam zatem poemat pod tytułem „Jesień”, białym wierszem, na wzór tamtego tekstu. Napisałam go, pamiętam, na odwrocie jednej z długich, czerwonych kart, używanych wówczas na poczcie do rejestrowania przesyłek. Nie było dla mnie prostą sprawą pozyskiwanie papieru, więc te cudowne, zużyte rejestry były dla mnie prawdziwym dobrodziejstwem. Dziadek zajmował się pocztą, i trzy razy w tygodniu nikomu niepotrzebne „rejestry listowe” trafiały w moje ręce. Rząd nie był wówczas tak oszczędny, jak teraz, przynajmniej w kwestii „rejestrów listowych”, które miały wówczas pół jarda długości.

Jeżeli chodzi o “Jesień”, pamiętam jedynie początkowe linijki:
"Now autumn comes, laden with peach and pear;
The sportsman's horn is heard throughout the land,
And the poor partridge, fluttering, falls dead."
[Teraz przychodzi jesień, ciężka od brzoskwiń i gruszek,
W całym kraju słychać róg myśliwego,
I biedne kuropatwy, trzepocząc, spadają – nieżywe]

Co prawda, brzoskwinie i gruszki nie występowały obficie na Wyspie Księcia Edwarda o żadnej porze roku, i jestem pewna, że nikt nigdy nie słyszał „rogu myśliwego” w tej okolicy, choć naprawdę urządzano polowania na kuropatwy. Ale w tych cudownych dniach moja wyobraźnia wzbraniała się przed uleganiem oczywistym faktom. U Thompsona występowały rogi, to i u mnie musiały być.

W dniu, w którym to napisałam, przyjechał mój ojciec, więc z dumą przeczytałam mu moje dzieło. Niechętnie stwierdził „że to raczej nie brzmiało jak poezja”. To mnie uciszyło na jakiś czas, ale jeśli miłość do pisania płynie ci we krwi, będziesz praktycznie nie do wyciszenia. Od kiedy odkryłam, że potrafię pisać wiersze, przekładałam wszystko na język wersów. Po tamtym wyrażeniu pisałam utwory rymowane, bo doszłam do wniosku, że tato pomyślał, iż „Jesień” nie jest utworem poetyckim, ponieważ nie było tam rymów. Napisałam całe jardy wersów o kwiatach, górach, drzewach, gwiazdach i zachodach słońca. I pisałam „Biografie” moich przyjaciół.

Moja szkolna koleżanka, Alma M., również potrafiła nieźle rymować. Miałyśmy zwyczaj, bez wątpienia, bardzo haniebny, siadania razem w ławce i pisania „poezyi” na naszych tabliczkach, w czasie gdy nauczyciel był głęboko przekonany, że wytężamy umysły nad ułamkami.

Zaczynałyśmy od pisania akrostychów z naszych imion; później pisałyśmy adresowane do siebie poematy, w których każda wychwalała drugą pod niebiosa; w końcu, pewnego dnia, postanowiłyśmy zawrzeć w rymach portrety wszystkich naszych nauczycieli, nie wyłączając wychowawcy. Zapełniłyśmy całe tabliczki; każdemu nauczycielowi poświęciłyśmy dwa wersy; te dotyczące wychowawcy były bardzo sarkastyczne i dotyczyły jego flirtów z miejscowymi pięknościami. Radośnie porównywałyśmy nasze dzieła, gdy wychowawca, który stał za nami, lecz do tej pory był odwrócony plecami, nagle obrócił się i wyjął tabliczkę z moich sparaliżowanych dłoni. Cóż za horror! Wstałam, święcie przekonana, że skończy się na solidnym biciu po rękach. Dlaczego on tego nie przeczytał, nie mam pojęcia, możliwe, że podejrzewał, co to takiego i chciał ocalić swą godność. Jakie by nie były jego powody, w ciszy oddał mi tabliczkę, a ja usiadłam i wciągnęłam głęboko powietrze, wymazując błyskawicznie wszystkie oskarżycielskie słowa, które napisałam, w obawie, że nauczyciel zmieni zdanie. Byłyśmy obie tak przestraszone, że raz na zawsze porzuciłyśmy zakazane przyjemności pisania poezji z koleżanką ze szkolnej ławy.

Pamiętam – któż mógłby zapomnieć – pierwszą pochwałę, jaką uzyskały moje utwory. Miałam około dwunastu lat i stosy kart zapisanych wierszami, które zazdrośnie chowałam przed wszystkimi, bo byłam bardzo wrażliwa na punkcie moich bazgrołów i nie mogłam znieść myśli, że ktoś mógłby je wyśmiać. Mimo tego, bardzo chciałam wiedzieć, co inni o nich myślą, nie z powodu próżności, lecz gorąco pragnęłam sprawdzić, czy jakiś niezależny sędzia dostrzeże w nich jakąkolwiek wartość. Więc obmyśliłam mały podstęp, by to sprawdzić. Dziś wydaje mi się to strasznie śmieszne, a nawet nieco żałosne, ale wówczas wydawało mi się, że staję przed Sądem Ostatecznym. Nie można powiedzieć, że gdyby werdykt okazał się niepomyślny, porzuciłabym na zawsze moje marzenia, ale na pewno na jakiś czas zostałyby one zamrożone.

Złożyła nam wizytę pewna dama, która była kimś w rodzaju piosenkarki. Pewnego wieczora nieśmiało zapytałam ją, czy słyszała kiedykolwiek piosenkę zatytułowaną „Wieczorne sny”.

Z pewnością nie mogła jej słyszeć, bo „Wieczorne sny” były wierszem mojego autorstwa, który uważałam wówczas za swoje arcydzieło. Dziś już nic z niego nie zostało, i jestem w stanie sobie przypomnieć zaledwie dwa pierwsze wersy. Myślę, że tak mocno odcisnęły się w mojej pamięci dlatego, iż gość spytał mnie, czy pamiętam jakieś słowa tej piosenki. Wówczas drżącym głosem wyrecytowałam dwa początkowe wersy”


"When the evening sun is setting
Quietly in the west,
In a halo of rainbow glory,
I sit me down to rest.
I forget the present and future,
I live over the past once more,
As I see before me crowding
The beautiful days of yore."

[Gdy wieczorem słońce opada cichutko na zachodzie,
W blasku tęczowej chwały, siadam by odpocząć.
Zapominam o teraźniejszości i o przyszłości,
Przeżywam jeszcze raz przeszłość,
Gdy widzę przed sobą stłoczone
Piękne, zamierzchłe dni.

Jakże oryginalne! I do tego, dwunastoletnie dziecko miało rzeczywiście długą przeszłość do wspominania!

Skończyłam z pozytywnym rezultatem, ale dama była zajęta swoimi własnymi myślami, i nie zauważyła mojej bladości i dreszczy. To, że byłam blada, oznaczało, że ten moment był dla mnie niezwykle ważny. Ona powiedziała spokojnie, że nigdy nie słyszała tej piosenki, ale „słowa były śliczne”.

Fakt, iż była szczera, musi z pewnością umniejszyć dobry gust literacki. Ale dla mnie to była najsłodsza pochwała, jaka mnie spotkała. Nic nigdy nie przewyższyło wspaniałości tej chwili. Wybiegłam z domu – nie był dość duży, by pomieścić moją radość, musiałam mieć na to całe otoczenie – i pobiegłam tanecznym krokiem w dół, ścieżką pod brzozami, wariując z rozkoszy, rozpamiętując w sercu wspomnienia tych słów.

Być może właśnie to ośmieliło mnie następnej zimy do przepisania moich „Wieczornych snów” bardzo starannie- niestety na obu stronach papieru – i wysłania go do wydawcy The Household, amerykańskiego magazynu, który prenumerowaliśmy. Nie przyszła mi do głowy myśl o pieniądzach, jakie mogłabym za to dostać. W rzeczy samej nie jestem do końca pewna, czy wiedziałam wówczas o tym, że ludziom można płacić za pisanie. Moje najwcześniejsze marzenia o literackiej sławie nie miały w sobie nic ze spekulacji handlowych.

Niestety! Wydawca The Household był mniej skłonny do pochlebstw, niż nasz gość. Odesłał mi wiersz z powrotem, mimo iż nie dołączyłam do przesyłki „znaczka zwrotnego”, będąc całkowitą ignorantką w tych sprawach.

Moje aspiracje zostały stłumione w zalążku – przynajmniej na jakiś czas. Dopiero rok później byłam wstanie otrząsnąć się po tym ciosie. Spróbowałam skromniejszej wycieczki. Skopiowałam jeszcze raz moje „Wieczorne sny” i wysłałam je do [i[Examinera[/i], wychodzącego w Charlottetown. Byłam niemal pewna, że to wydrukują, ponieważ często drukowali wiersze, o których myślałam, i wciąż myślę, że nie były lepsze od moich.

Przez tydzień snułam cudowne marzenia o moich wierszach w „Kąciku Poetyckim”, podpisanych moim imieniem. Kiedy Examiner został dostarczony, otworzyłam go drżąc z podniecenia. Nie było tam żadnego śladu wieczornych snów!

Wypiłam z kielicha goryczy aż do samego na. Dziś wydaje mi się to bardzo zabawne, ale wówczas było to dla mnie naprawdę tragiczne. Zostałam złamana i upokorzona w najwyższym stopniu, i nie miałam nadziei, że kiedykolwiek powstanę z tego upadku. Spaliłam moje „Wieczorne Sny”, i, mimo iż dalej pisałam, bo nie mogłam przestać tego robić, nie wysyłałam więcej wierszy do wydawców.

Jednakże pisałam nie tylko wiersze. Wkrótce po tym, jak zaczęłam pisać wiersze, zaczęłam również tworzyć opowiadania. „Klub Powieściowy” w Ani z Zielonego Wzgórza był zainspirowany pewnym wydarzeniem ze szkolnych lat, gdy Janie S., Amanda M. i ja napisałyśmy opowiadania, oparte o tej samej fabule. Pamiętam jedynie, że fabuła była tragiczna, a wszystkie bohaterki utopiły się, zażywając kąpieli na plaży w Cavendish! Och, to było bardzo smutne! To był pierwszy, i prawdopodobnie ostatni raz, gdy Janie i Amanda próbowały pisać, ale ja miałam już wówczas pokaźną biblioteczkę opowiastek, w których niemal wszyscy umierali. Pewna żałobna opowieść, „Moje groby”, była moim arcydziełem. To była bardzo długa historia o podróżach żony pastora metodystów, która chowała dziecko w każdym miejscu, które odwiedziła. Najstarsze zostało pogrzebane w Nowej Funlandii, najmłodsze w Vancouver, i cała Kanada pomiędzy nimi była usiana tymi grobami. Napisałam tę opowieść w pierwszej osobie, opisałam dzieci, ich śmiertelne łoża oraz ich nagrobki i epitafia.

Później była “Historia Flossy Brighteyes”, biografia lalki. Nie mogłam zabić lalki, ale kazałam jej znosić wszelkie możliwe przeciwności losu. Jednakże pozwoliłam jej dożyć szczęśliwych lat starości, z dobrą małą dziewczynką, która kochała ją za wszystkie próby, które zniosła, i nie zwracała uwagi na jej brzydotę.

Teraz moi recenzenci mówią, że moją silną stroną jest poczucie humoru. Cóż, nie było go zbyt dużo w tych wczesnych opowiadaniach, w końcu nie powinno go tam być. Być może wówczas wlałam w nie całą zdolność do oddawania tragedii, i zostawiłam sobie miejsce na nieograniczone pokłady humoru. Myślę, że to moja skłonność do dramatyzowania nawoływała mnie do tak strasznego dzieciobójstwa. W rzeczywistości nie skrzywdziłabym muchy i zawsze cierpiałam, gdy topiono kociaki. Ale w moich powieściach bitwa, morderstwo i nagła śmierć były na porządku dziennym.
_____________________________________________________________
CDN.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
marigold
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 16:45, 21 Sie 2009    Temat postu:

Mnie też się podobają "Wieczorne sny" Smile

Zawsze sie uśmiecham, gdy Maud wspomina swoje literackie próby. I nie moge powstrzymać myśli "jak u Emilki!". A ignoranci twierdzą, że to "Ania" zawiera wiele wątkow autobiograficznych! Phi!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Martynka
Ten, który zna Józefa
Ten, który zna Józefa


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 532
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Kocia Chatka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 18:36, 21 Sie 2009    Temat postu:

Mój gust widocznie także zostałby nisko oceniony przez Panią Montgomery, gdyż uważam ten wiersz za prześliczny Smile

Ale najbardziej z całego fragmentu podoba mi się sformułowanie "paszport do Krainy Wróżek" i cały kontekst, w którym się ono pojawia Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Wto 15:47, 25 Sie 2009    Temat postu:

Cz. IX

Kiedy miałam 15 lat, odbyłam pierwszą podróż koleją. Była to bardzo daleka wyprawa. Pojechałam z dziadkiem Montgomery'm do Prince Albert w prowincji Saskatchewan, gdzie mój tato mieszkał po powtórnym ożenku. Spędziłam tam rok i uczęszczałam do miejscowej szkoły średniej.

Minęły już trzy lata od czasu gorzkiego rozczarowania z powodu porażki moich „Wieczornych snów”. W tym czasie moje na długo uśpione ambicje zaczęły powoli się odradzać i wznosić wysoko głowę. Napisałam rymowaną wersję legendy o Przylądku Leforce'a i wysłałam to do wychodzącego w Charlottetown „Patrioty” - nigdy więcej „Examinera”!

Minęły cztery tygodnie. Pewnego popołudnia przyszedł ojciec z „Patriotą” w ręku. W środku był mój wiersz! To był pierwszy łyk ze słodkiego pucharu sukcesu, i oczywiście w pewnym sensie można powiedzieć, że się nim zatrułam. Było tam kilka przerażających błędów drukarskich, które sprawiły, że ciarki mi przeszły po kręgosłupie, ale to był mój wiersz, w prawdziwej gazecie! Chwila, w której widzimy pierwsze dziecko naszego umysłu, obleczone w czarną szatę druku, jest czymś niezapomnianym. Ma ona w sobie coś z cudownego lęku i rozkoszy, które przeżywa matka, gdy po raz pierwszy spogląda w twarz swego pierworodnego dziecka.

Podczas tamtej zimy wydrukowano jeszcze kilka innych moich wierszy i artykułów. Opowiadanie, które napisałam na konkurs, zostało wydrukowane w montrealskim „Witness”, a opisowy artykuł na temat Saskatchewan został opublikowany w „Timesie”, wychodzącym w Prince Albert, oraz przedrukowany przez kilka pism wychodzących w Winnipeg, gdzie doczekał się przychylnych recenzji. Po kilku wariacjach na temat „Czerwca” i drobnych artykulikach, które ukazywały się na łamach anielsko cierpliwego „Patrioty”, zaczęłam uważać się za całkiem obiecującą literatkę.

Ale demon fortuny zaczął gnieździć się w moim sercu. Napisałam opowiadanie i wysłałam je do nowojorskiego „The Sun”, ponieważ słyszałam, że płacą oni za artykuły; odesłali mi tekst z powrotem. Wzdrygnęłam się, jakby ktoś mi dał w twarz, ale nie przestałam pisać. Widzicie, odrobiłam już dobrze pierwszą, ostatnią i środkową lekcję - „Nigdy się nie poddawaj!”

Następnego lata wróciłam na Wyspę Księcia Edwarda i spędziłam zimę w Park Corner, udzielając lekcji muzyki i pisząc wiersze do „Patrioty”. Następnie przez rok chodziłam do szkoły w Cavendish, przygotowując się do egzaminu wstępnego do Prince of Wales College. Jesienią pojechałam do Charlottetown i uczęszczałam do Prince of Wales College, pragnąc zdobyć licencję nauczycielską.
Wciąż wysyłałam różne rzeczy, i wciąż odsyłano mi je z powrotem. Ale pewnego dnia poszłam na pocztę w Charlottetown i dostałam cienki list z adresem amerykańskiego pisma w narożniku. W środku była krótka notatka o przyjęciu mojego wiersza, „Tylko fiolet”. Wydawca zaoferował mi dwie prenumeraty tego magazynu jako zapłatę. Jedną zatrzymałam, a drugą dałam przyjaciółce, i owe gazety, z ich marniutkimi nowelkami, były pierwszą wymierną zapłatą, którą przyniosło mi moje pióro.

„To początek, i mam zamiar iść dalej tą ścieżką”, takie słowa znalazłam w moim starym dzienniczku z tamtego roku. „Och, zastanawiam się, czy kiedykolwiek będę w stanie dokonać czegoś naprawdę wartościowego w dziedzinie pisania. To moje najdroższe marzenie”.

Po opuszczeniu Prince of Wales College przez rok uczyłam w szkole w Bideford na Wyspie Księcia Edwarda. Pisałam dużo i pracowałam dużo, ale wciąż moje teksty do mnie wracały, z wyjątkiem dwóch wydawców, którzy uważali, że literatura jest nagrodą sama w sobie, nie wymagającą poza tym wynagrodzenia pieniężnego. Często się zastanawiam, dlaczego się nie poddałam. Z początku bardzo boleśnie raniły mnie chwile, gdy opowiadanie lub wiersz, nad którymi ciężko pracowałam i zadręczałam się, wracały do mnie z jednym z tych chłodnych listów odmownych. Łzy rozczarowania przychodziły mimowolnie, gdy starałam się ukryć biedny rękopis w głębi szuflady. Ale po pewnym czasie zahartowałam się, i nie przejmowałam się już tak bardzo. Zaciskałam jedynie zęby i mówiłam „Uda mi się”. Wierzyłam w siebie i mozolnie tę ścieżkę samotnie, w ciszy i w sekrecie. Nigdy nikomu nie opowiadałam nikomu o moich ambicjach, wysiłkach i porażkach. Głęboko, bardzo głęboko, pod całym tym zniechęceniem i odtrąceniem, wiedziałam, że kiedyś nadejdzie „ten” dzień.

Jesienią 1895 roku pojechałam do Halifax i spędziłąm zimę, uczęszczając na wybrane kursy z literatury angielskiej w Dalhousie College. W czasie tej zimy przydarzył mi się „Wielki Tydzień”. W poniedziałek otrzymałam list od wydawcy „Golden Days” z Philadelphii, który zaakceptował moje opowiadanie, które mu posłałam, i załączył czek na 5 dolarów. Były to pierwsze pieniądze, które zarobiłam piórem; nie roztrwoniłam ich na przyjemności, nie wydałam ich również na buty i rękawiczki, których potrzebowałam. Pojechałam do księgarni i kupiłam pięć tomów poezji: Tennysona, Byrona, Miltona, Longfellowa i Whittiera. Chciałam czegoś, co mogłoby zawsze przypominać mi o tym, że dostałam „nagrodę”.

Tego samego tygodnia, w środę, wygrałam nagrodę 5 dolarów, zaoferowaną przez „Evening Mail” z Halifaxu za najlepszy list na temat: „Kto ma większą cierpliwość – mężczyzna czy kobieta?”
Mój list miał formę wierszowaną; ułożyłam te wersy w czasie bezsennej nocy i wstałam o trzeciej nad ranem, by je zapisać. W sobotę „Youth's Companion” wysłał mi czek na 12 dolarów za wiersz. Naprawdę czułam się oszołomiona takim bogactwem. Nigdy w życiu nie byłam tak bogata!
______________________
CDN.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
marigold
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 9:18, 26 Sie 2009    Temat postu:

Maud kupiła za zarobione pieniądze książki - jestem pewna, że zrobiłabym to samo Smile

Wiecie, jestem ciekawa, czy można jeszcze zobaczyć - w jakimś muzeum, czy gdzieś - te gazety, w których znajdują się teksty Maud. Pewnie te z późniejszych lat, kiedy ludzie rozpoznawali już nazwisko Montgomery, być może są jeszcze gdzieś zachomikowane Smile


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 19:23, 26 Sie 2009    Temat postu:

Fragmenty z dziennika podaję częściowo za polskim wydaniem pamiętników LMM - i tu wielkie dzięki za pomoc ze strony kochanej Marigold :*

__________________________________________

Cz. X

Po zimie w Dalhousie College uczyłam przez kolejne dwa lata w szkole. Przez te dwa lata pisałam pełno opowiadań, zazwyczaj do publikacji na użytek szkółki niedzielnej oraz pism młodzieżowych. Następne cytaty z mojego dziennika odnoszą się do tego okresu:
„Harowałam ciężko przez całe lato i dopracowywałam opowiadania i wiersze w czasie tak upalnych dni, że obawiałam się, iż mój szpik kostny roztopi się i moja kora mózgowa zacznie beznadziejnie skwierczeć. Ale cóż, kocham moją pracę! Uwielbiam snuć historie, i kocham siadać przy oknie w moim pokoju i złapać w sieć wersów jedną z unoszących się w powietrzu czarodziejskich wróżek. Bardzo dobrze mi szło tego lata i mogłam dodać do mojej listy kilka nowych czasopism. Należą one do różnych działek, i muszę sprostać ich różnorodnym upodobaniom. Piszę mnóstwo opowiadań dla młodzieży. Lubię to robić, ale lubiłabym to zajęcie zdecydowanie bardziej, gdybym nie musiała w każdej z nich moralizować. Inaczej historyjka nie zostanie przyjęta – takie są reguły gry. Muszę zatem brnąć w morały, ogólnikowo lub subtelnie, aby podobało się to konkretnemu wydawcy. Najbardziej lubiłam pisać – a także czytać – opowiadania dla młodzieży, które można określić jako „sztuka dla sztuki”, lub może raczej „zabawa dla zabawy”, bez ukrytego morału, będącego niczym lekarstwo, przemycone w łyżce słodkiego dżemu!”
Nie zawsze było gorąco, gdy pisałam, W czasie jednej z zim, gdy uczyłam w szkole, mieszkałam w bardzo zimnym domu. Wieczorami, po dniu wytężonej pracy w szkole, byłam zbyt zmęczona, by pisać. Z tego powodu wstawałam co rano godzinę wcześniej. Przez pięć miesięcy wstawałam o szóstej rano i ubierałam się przy świetle lampy. W kominkach nie było jeszcze napalone, i w całym domu było straszliwie zimno. Ale mogłam ciepło się ubrać, przysiąść sobie na stopach, by ochronić je przed mrozem, i z palcami tak mocno zaciśniętymi, że z wielką trudnością mogłam utrzymać w nich pióro, mogłam pisać mój codzienny „kawałek”. Czasem mógł to być wiersz, w którym mogłam beztrosko wędrować przez bezkres błękitnego nieba, szmer potoków i kwitnące łąki! Następnie mogłam rozmrozić moje zlodowaciałe dłonie, zjeść śniadanie i pójść do szkoły.

Gdy ludzie mi mówią, a robią to bardzo często, „Och, jakże bym chciał/chciała mieć taki talent, jak pani, jakże bym chciał/chciała pisać tak jak pani”, zaczynam się zastanawiać, z pewną dozą wewnętrznego rozbawienia, jak bardzo chcieliby mi towarzyszyć w te ciemne, chłodne, zimowe poranki mojej „praktyki zawodowej”.

Dziadek zmarł w 1898 roku i Babcia została sama w starym gospodarstwie. W związku z tym porzuciłam nauczycielstwo i zostałam z nią w domu. W roku 1901 zaczęłam naprawdę „zarabiać na siebie piórem”, co jednak nie znaczy, że wszystko, co napisałam, było od razu akceptowane. Wręcz przeciwnie, wracało do mnie dziewięć z dziesięciu rękopisów. Ale wysyłałam je ciągle, aż do momentu, gdy znalazły właściwe dla siebie miejsce. Kolejny fragment mojego dziennika może posłużyć jako kamień milowy, który może pokazać, jak długą drogę przebyłam.

21 marzec 1901
Dzisiaj przyszedł numer „Munsey’s", w którym wydrukowano i zilustrowano mój wiersz „Porównania". Wyglądało to naprawdę ładnie. Ostatnio miałam dużo szczęścia, gdyż kilka nowych czasopism przyjęło moje teksty. Wiem, że piszę coraz lepsze wiersze. Dziwiłabym się zresztą, gdyby było inaczej, zważywszy, jak wiele się uczę i pracuję. Ponadto czuję, że się rozwijam. Od czasu do czasu piszę wiersz, który staje się swoistym kamieniem milowym, podkreślającym ten fakt. Spoglądając wstecz, zdaję sobie sprawę, że nie napisałabym czegoś podobnego rok czy pół roku temu, tak jak nie mogłabym wówczas nosić sukni z materiału jeszcze nie utkanego. W tym tygodniu napisałam dwa wiersze. Nie byłabym w s t a n i e ich napisać przed rokiem, teraz jednak przyszło mi to łatwo i naturalnie. To dla mnie duża zachęta. Może dokonam czegoś wartościowego w przyszłości? Nie oczekuję sławy - tak naprawdę nie chcę być sławna, choć często o tym marzyłam. Ale chcę zająć znaczące miejsce wśród godnych przedstawicieli zawodu, który wybrałam. Ufam szczerze, że to mi da szczęście; a im trudniej będzie je zdobyć, tym okaże się słodsze i trwalsze.

Jesienią 1901 roku pojechałam ponownie do Halifaksu i pracowałam przez zimę w redakcji „Daily Echo”, wieczornej edycji „Chronicle”. Seria wycinków z mojego pamiętnika może wystarczająco opowiedzieć tę historię.

11 listopad 1901
Jestem w biurze „Daily Echo”. Gazeta powędrowała już do prasy, drukarskiej a dodatkowe szpalty jeszcze nie zaczęły zjeżdżać na dół. Na górze, w pokoju składek, słychać dźwięki maszyn, robiących piekielny hałas. Za oknem maszyna wściekle wypuszcza parę. W wewnętrznym biurze kłócą się dwaj dziennikarze. A tu siedzę ja – korektorka „Echa” i generalnie kobieta do wszystkiego. Cóż za błyskawiczna zmiana w stosunku do ostatniego wpisu!
Jestem kobietą z gazety!
Brzmi ładnie? Tak, i rzeczywistość jest również bardzo ładna. Życie na ziemi jest przyziemne, i ma swoje niedogodności. Życie w biurze prasowym to nie igraszka – a przynajmniej nie w większym stopniu, niż gdziekolwiek indziej. Ale generalnie nie jest to wcale złe życie! Lubię korektę, choć jest nudna. Nagłówki i artykuły wprowadzające są dla mnie najgorszymi cierniami, wbijającymi się w ciało. Nagłówki mają naturalną tendencję do demoralizowania, i redaktor naczelny ma upiorny zwyczaj układania kalamburów, na które się ciągle użalam. Pomimo wszelkich moich starań, „błędy zawsze się uchowają”, i później muszę odpracować szkody. Aktualnie w moich koszmarach pojawiają się dziko wykrzywione nagłówki i beznadziejnie przekłamane artykuły wstępne, które wściekły szef rzuca mi w twarz.
Gazeta wędruje do druku o 2.30, ale ja muszę siedzieć do szóstej, by odbierać telefony, wysyłać depesze, i czytać dodatkowe szpalty.
Sobotnie „Echo” ma dużo dodatków, przede wszystkim stronę „lokalnej kroniki”. Zazwyczaj to ja muszę ją zredagować. Nie mogę powiedzieć, że bardzo to lubię, ale jedyną rzeczą, której szczerze nienawidzę, jest „preparowanie” kroniki. Jest to jeden z trików gazetowego imperium. Kiedy z jakiegoś miejsca – np. z Windsor – nie dociera na czas lokalna kronika, redaktor newsów kładzie przede mną „Windsor Weekly” i mówi uprzejmie, „Panno Montgomery, proszę z tego stworzyć kronikę towarzyską”.

Także biedna Panna Montgomery zabiera się potulnie do pracy, i wymyśla pierwszy akapit o „jesiennych liściach” i „dojrzałych dniach” i „październikowych przymrozkach”, albo coś w tym stylu, zgodnie z porą roku. Później przeglądam uważnie tygodnik, wycinam wszystkie wzmianki i informacje na temat ślubów, zaręczyn, proszonych herbatek itd., mieszam je i układam w formę listu, podpisuję się pseudonimem korespondenta z Windsor – i oto jest kronika wydarzeń lokalnych! Zazwyczaj pisałam również o pogrzebach, ale zauważyłam, że redaktor wiadomości wykreśla je. Ewidentnie pogrzeby nie powinny przytrafiać się wśród lokalnej społeczności...

Później pisałam kolumnę lub więcej akapitów do poniedziałkowego „Echa”. Nazwałam to „Przy herbacianym stoliku” i podpisywałam jako „Cynthia”.

Moje biuro jest usytuowane z tyłu, posiada widok na tylne podwórze pomiędzy kamienicami. Nie wiem, czy wokół naszego budynku mieszkają wszystkie praczki Halifaksu, ale na pewno mieszka ich tam sporo, ponieważ podwórze jest plątaniną sznurków, na których zawsze powiewają przeróżne ubrania, schnące na wietrze. Na ziemi i na dachach wiecznie grasują koty, a gdy ze sobą walczą, całe mury dźwięczą ich piskami. Większość z nich to mizerne, wygłodzone zwierzaki, ale jest wśród nich jeden piękny, szary kot, który wygrzewa się na słońcu na parapecie okiennym tuż koło mnie, i wygląda przy tym zupełnie jak Daffy, tak, że gdy na niego patrzę, mogłabym uronić łzę tęsknoty za domem, gdyby nie obawa, że mogłaby ona zostawić czysty ślad na mojej przybrudzonej twarzy. To biuro jest zdecydowanie idealnym miejscem do wybrudzenia się.

18 listopad 1901

Mam problemy ze zorganizowaniem sobie chwilki czasu na pisanie. Nie mogłam pisać wieczorami, byłam zawsze zbyt wymęczona. Poza tym, musiałam poprzyszywać guziki i zacerować skarpetki. Później próbowałam powrócić do starego zwyczaju, i starałam się wstawać o szóstej rano. Ale nie zdało to tak dobrego egzaminu, jak wówczas. Nigdy nie mogłam położyć się spać tak wcześnie, jak mogłam w czasach, gdy byłam wiejską nauczycielką, a nie byłam w stanie wstać wcześniej rano bez porządnej zaliczki snu.

Było tylko jedno wyjście.

Dotychczas myślałam, że aby rozbłysnął płomień geniuszu, lub choćby zapłonął skromny ogieniek, koniecznie potrzebuję niezakłóconej samotności. Musiałam być sama, a w pokoju musiało być cicho. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym napisać cokolwiek w biurze, z prasą drukarską opadającą z hukiem w dół co dziesięć minut, tłumem ludzi, którzy przychodzą i rozmawiają, dzwoniącymi telefonami, i przeróżnymi maszyneriami, pracującymi na górze. Wyśmiałabym ten pomysł, taaak, wyśmiałabym do cna. Ale niemożliwe stało się możliwe. Zgadzam się z tym Irlandczykiem, który powiedział, że do wszystkiego można się przyzwyczaić, nawet do szubienicy!

W ciągu mojego czasu wolnego w biurze piszę, i wychodzą mi z tego całkiem niezłe kawałki, bo zaakceptowali je wydawcy „Delineatora”, „Smart Set” i „Ainslies”. Przyzwyczaiłam się do zatrzymywania się w pół akapitu, aby porozmawiać z kimś przez telefon i do zatrzymywania się w połowie układania nieuchwytnego rymu, aby przeczytać sporo materiału do korekty.

8grudnia 1901
Ostatnio jestem Zapracowana - to nic nowego, rzecz jasna! Ale jestem Zapracowana przez duże Z. Zajęcia redakcyjne, pisanie do czasopism, szykowanie gwiazdkowych prezentów - lub kupowanie ich, co jest równie wyczerpujące - itd., itd.

Jednego z tych „itd." serdecznie nie znoszę. Cierpnie mi od tego dusza. Źle jest, gdy cierpnie ciało, lecz jeśli stan ów ogarnia dusze, ma to okropny wpływ na nerwy i umysł. Otóż wszystkim firmom, które reklamują się u nas zapewniamy darmowe „opisy" świątecznych towarów, w związku z czym musze odwiedzać sklepy, rozmawiać z właścicielami i wtłaczać informacje w „dwie kolumny". Codziennie, od trzeciej do piątej po południu, włóczę się po dzielnicy handlowej, póki mój nos mc zsinieje z zimna, a palce nie zesztywnieją od pisania. Zatem „dość aż do następnego razu”. Może tymczasem odzyskam szacunek dla siebie. Został bowiem nieco nadwątlony przez wyniosły sposób bycia ekspedientów z Halifaksu.
12 grudnia 1901
Jeśli nawet nie odzyskałam szacunku dla siebie, z y s k a ł a m przynajmniej nowy kapelusz! Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, i moje obowiązki przyniosły jednak pewną korzyść. Przedwczoraj wieczorem poszłam zrobić wywiad w „Bon Marche", n a j l e p s z y m ponoć sklepie modniarskim w Halifaksie. Właściciel okazał się bardzo dobroduszny. Powiedział, że jest zachwycony, iż „Echo” przysłało damę, i dla zachęty, abym nie zaprzestała szczytnych wysiłków, obiecał mi przysłać jeden z nowych spacerowych kapeluszy, jeśli dobrze opiszę firmę. Myślałam, ze żartuje - ale wczoraj, gdy ukazała się notka, dostarczono mi kapelusz, w dodatku całkiem ładny. Dziękuję, „Bon Marche".
20 grudnia 1901
Wszystkie dodatkowe i pilne zajęcia w tym przedsiębiorstwie są natychmiast przekazywane piszącej te słowa. Z najosobliwszym miałam do czynienia wczoraj.
Zecerzy składali właśnie opowieść utytułowaną „Królewskie zaręczyny", wziętą z jakiejś angielskiej gazety, lecz zgubili gdzieś prawię połowę tekstu. Pan Taunton poprosił mnie o dopisanie .końcówki. Zaparło mi dech, ponieważ nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Nigdy nawet nie czytałam tej opowieści, a to, co już złożono, nie wystarczało abym mogła przewidzieć dalszy ciąg akcji. Ponadto moja wiedza o romansach monarchów jest dość ograniczona i nie zwykłam pisywać tak bezceremonialnie i lekceważąco o królach i królowych.
Wróciłam jednak do domu i zabrałam do pracy. Jakoś mi się to udało. Dzisiaj „Królewskie zaręczyny" ukazały i nikt nie zauważył różnicy. Jeżeli autor - lub autorka – kiedykolwiek to przeczyta, ciekawe, co sobie pomyśli.

Mogę dodać, że ponad dziesięć lat później znalazłam przypadkiem w starym scrapbooku kopię oryginalnego tekstu, i z rozbawieniem odkryłam, że autor rozwinął tę fabułę w sposób tak odmienny, niż ja to uczyniłam, jak tylko jest to możliwe.
27 grudzień 1901
Święta się skończyły. Obawiałam się ich nieco, ponieważ spodziewałam się, że będę się czuła jak obcy w obcej ziemi. Ale, jak zwykle, przyszłość zweryfikowała moje poglądy. Przeżyłam bardzo miłe chwile, choć niezbyt ekscytujące.

Miałam wolne, po raz pierwszy, od kiedy tu przybyłam, więc przez cały dzień miałam wrażenie, że jest niedziela. Zjadłam obiad z B. i spędziłam z nią popołudnie. Wieczorem poszłyśmy do opery, obejrzeć The Little Minister. Było to dobre, ale nie tak dobre, jak książka. Nie lubię przekładania książek na język teatru. Zawsze kłócą się one z moimi pierwotnymi wyobrażeniami na temat bohaterów. Do tego muszę napisać recenzję na temat sztuki i obsady dla „Chronicle” - bardzo tego nie lubię.

29 marzec 1902
To był przykry tydzień. Nieustanne deszcze i mgły – wilgoć wkradała się nie tylko w moje kości ale i w dusze, przygniatając ją ciężarem.
Mimo to jakoś żyję. Czytam korekty, analizuje nagłówki, walczę z zecerami i przerzucam się żartami z Barterem. Wykrzesałam z siebie kilka grzecznych rymowanek, mając na względzie marną mamonę, i napisałam jeden p r a w d z i w y wiersz prosto z serca.
Nie cierpię pisania dla pieniędzy. Ale głęboką przyjemność sprawia mi tworzenie czegoś dobrego – odpowiedniego i godziwego ucieleśnienia sztuki, którą czczę. Mimo wszystko złośliwi bogowie nie mogą zatruć wszystkiego. Istnieje przynajmniej jedna rzecz, do której nie mają dostępu.
___________________________________________________
CDN.


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Anna Paulina dnia Śro 19:26, 26 Sie 2009, w całości zmieniany 1 raz
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Martynka
Ten, który zna Józefa
Ten, który zna Józefa


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 532
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Kocia Chatka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 19:30, 26 Sie 2009    Temat postu:

Byłam świadkiem powstawania tego tłumaczenia, doskonale więc wiem, jak trudny tekst Ania wzięła tym razem na swój warsztat. Lucy Maud Montgomery pisała te fragmenty bardzo udziwnionym językiem, często używając słów w nietypowych dla nich znaczeniach. Niektóre wyrażenia okazały się prawie nieprzetłumaczalne Smile Wielkie wyrazy uznania, Siostrzyczko!

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
marigold
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:17, 26 Sie 2009    Temat postu:

Och, Aniulko, naprawdę musiałaś się napracować! Bradzo, bardzo, bardzo dziękuję, że tłumaczysz to dla nas!

I cieszę się, że choć troszeczkę mogłam pomóc Smile Jesteś niezastąpiona, Aniulko!


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Śro 20:38, 26 Sie 2009    Temat postu:

Cz. XI - spory fragment już się ukazał w artykule o publikacji Ani z Zielonego Wzgórza

3 maja 1902
Spędziłam popołudnie na „oczyszczaniu” nowelki, na użytek redaktora prowadzącego. Kiedy był na urlopie, jego zastępca rozpoczął publikowanie opowiadania w odcinkach, zatytułowanego „W cieniu”. Zamiast zamówić jakieś standardowe opowiadanie, jak powinien był zrobić, po prostu kupił sensacyjną nowelkę. Była bardzo długa, i ukazała się już niemal połowa tekstu, gdy wrócił redaktor prowadzący. Jako że nie mogło się to dłużej ukazywać w takiej formie, w jakiej wychodziło przez całe lato, poproszono mnie, bym wzięła ten tekst i bezlitośnie wycięła wszystko, co było zbędne. Postąpiłam zgodnie z instrukcjami, wycinając większość pocałunków, dwie trzecie scen miłosnych, a także wszystkie opisy, i w ten sposób zredukowałam tekst do jednej trzeciej pierwotnej objętości, i mogłam powiedzieć jedynie, „Panie, zlituj się nad duszą biednego autora, która została tak bezlitośnie okaleczona”.

31 maja 1901
Dziś wieczorem strasznie się uśmiałam w duchu. Jechałam autobusem i dwie panie, siedzące za mną, dyskutowały o powieści w odcinkach, która właśnie skończyła się ukazywać w „Echu”. „Wiesz”, powiedziała jedna z nich, „to była najdziwniejsza powieść, jaką kiedykolwiek czytałam. Wlokła się, rozdział za rozdziałem, przez całe tygodnie, i wydawało się, że nigdy się nie skończy; i nagle skończyła się po ośmiu odcinkach, szast-prast. Nie mogę tego zrozumieć!”.

Mogłam rozwiązać tę zagadkę, ale nie zrobiłam tego.

W czerwcu 1902 wróciłam do Cavendish, gdzie mieszkałam nieprzerwanie przez następne 9 lat. Przez pierwsze dwa lata po powrocie publikowałam jedynie krótkie opowiadania w odcinkach, tak jak wcześniej. Ale zaczęłam myśleć o napisaniu książki. Od zawsze miałam nadzieję, że kiedyś moje marzenia się spełnią; ambicja zaś podpowiadała mi, że kiedyś mi się to uda, ale wydawało mi się, że nigdy nie będę w stanie się zmobilizować i zacząć pisać.

Nigdy nie lubiłam rozpoczynania nowej opowieści. W momencie, gdy mam przed sobą gotowy pierwszy akapit, mam wrażenie, że wykonałam już połowę całej pracy. Reszta przychodzi gładko. To właśnie dlatego napisanie książki wydawało mi się tak trudnym zadaniem. Ponad to, nie widziałam, jak mogłabym znaleźć na to czas. Nie mogłam sobie pozwolić na poświęcenie czasu z moich regularnych godzin pisania. I w końcu to nie było tak, że zdecydowanie zasiadłam do pracy i powiedziałam sobie: „Chodź! Masz pióra, papier, atrament i fabułę. Teraz napiszesz książkę”. Tak naprawdę wszystko po prostu „się stało”.

Zawsze miałam pod ręką zeszycik, w którym zapisywałam pomysły fabularne, hipotetyczne wydarzenia, wymyślone przeze mnie postacie i opisy miejsc. Wiosną 1904 roku przeglądałam ten notes w poszukiwaniu jakiegoś pomysłu na krótkie opowiadanie, które chciałam napisać do gazety dla szkółki niedzielnej. Znalazłam wpis, napisany wiele lat wcześniej: „Dwoje starzejących się ludzi zgłasza się do sierocińca, by zaadoptować chłopca. Przez pomyłkę przysyłają im dziewczynkę”. Pomyślałam, że warto by było to wykorzystać. Zaczęłam od naszkicowania rozdziałów, opracowania ich i wybrania zdarzeń oraz „dumania” nad moją bohaterką. Ona, Anne, nie została tak nazwana ze złośliwą premedytacją, ale pojawiła się w mojej wyobraźni już ochrzczona, nawet to niezmiernie ważne „e” w jej imieniu zaczęło się rozwijać w taki sposób, że wkrótce zaczęła mi się wydawać bardzo realna i zawładnęła mną w niezwykłym stopniu. Ta postać zaczęła do mnie naprawdę przemawiać, i pomyślałam, że to wstyd marnować ją na efemeryczne opowiadanie. Potem przyszła myśl, „Napisz książkę. Masz główną myśl. Wszystko, co musisz zrobić to rozłożyć ją na tyle rozdziałów, aby powstała książka”.

Rezultatem była „Ania z Zielonego Wzgórza”. Pisałam ją wieczorami, kiedy minęły moje regularne godziny pracy, dużą część napisałam w oknie małego pokoju na poddaszu, który był mój przez wiele lat. Zaczęłam ją, jak powiedziałam, wiosną 1904r. Skończyłam w październiku 1905r.

Od czasu wydania mojej pierwszej powieści byłam prześladowana pytaniami: „Czy ten a ten człowiek to taka a taka postać z książki?”. I bardzo szybko pytania zaczęły się zmieniać w twierdzenia – bez mojej wiedzy. Znam wielu ludzi, którzy zapewniali, że są dobrze zaznajomieni z „oryginałami” moich postaci. Teraz, po wielu latach studiowania ludzkiej natury, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że nigdy nie spotkałam człowieka, który nadawałby się w całości do wykorzystania jako bohater książki. Każdy artysta wie, że malować prosto z życia, to dać złudne wrażenie przedmiotu. Studiując z natury, musi dopasowywać odpowiednio głowę, ramiona, pogłębiając cechy charakteru, osobiste i umysłowe właściwości, „używając rzeczywistości, by osiągnąć ideał”.

Ale ideał, jego ideał, musi być ponad tym wszystkim. Pisarz musi tworzyć swoich bohaterów wedle swej wyobraźni - inaczej nie będą oni realistyczni.

Nigdy świadomie nie włączyłam do książki żadnej ze znanych mi osób, z jednym wyjątkiem. Tym wyjątkiem jest Peg Bowen w The Story Girl. Ale nawet ją opisałam bardzo swobodnie. Użyłam prawdziwych miejsc w moich książkach oraz wielu prawdziwych zdarzeń. Ale dotąd, jeżeli chodzi o moich bohaterów, to polegałam całkowicie na twórczej sile mojej wyobraźni.

Cavendish było do pewnego stopnia tożsame z „Avonlea”. “Lover’s Lane” („Aleja Zakochanych”) była przepiękną aleją, prowadzącą przez las, należący do sąsiada. To był mój ukochany zakątek od najwcześniejszych dni. “Shore Road” naprawdę istnieje, pomiędzy Cavendish i Rustico. Ale “White Way of Delight,” “Wiltonmere,” i “Violet Vale” zostały przeniesione z moich zamków na lodzie. “The Lake of Shining Waters” powinno być stawem w Cavendish . To nie tak. Staw, który miałam na myśli, znajduje się w Park Corner, poniżej domu wujka Johna Campbella. Ale przypuszczam, że wiele z efektów światła i cienia, które zobaczyłam na stawie w Cavendish, figuruje w moim opisie. Zwyczaj Ani - nadawanie wymyślonych nazw miejscom - jest moim starym zwyczajem. Nazwałam każdy ładny zakątek i kąt na starej farmie. Miałam, pamiętam, "Fairyland" (“Krainę Wróżek”), "Dreamland" (“Krainę Snów”), "Pussy-Willow Palace", "No-man's-Land" („Ziemię Niczyją”), "Queen's Bower " i wiele innych. “Dryads Bubble” („Jezioro Driad”) było całkowicie zmyślone, natomiast “Old Log Bridge” był prawdziwy. Powstał dzięki jednemu dużemu drzewu, które było wygięte w dół i kładło się poprzek potoku. Służyło jako mostek poprzednim pokoleniom i było pofalowane jak muszla przez ślady tysięcy przebiegających przez nie stóp. Ziemia dostała się między te szczeliny, i paprocie i trawy znalazły drogę do korzenia i ozdobiły go bujnie frędzlami. Aksamitny mech pokrył jego boki, a poniżej był głęboki, jasny, czysty, nakrapiany słońcem strumyk.

W naszym dziennym pokoju od zawsze stał wielki regał, w którym przechowywana była porcelana. Na każdym ze skrzydeł znajdowały się długie, owalne szyby, niewyraźnie odbijające wnętrze pokoju. Gdy byłam naprawdę bardzo mała, każde z tych odbić w przeszklonych drzwiczkach było „prawdziwą postacią” w mojej wyobraźni. Postacią z lewego skrzydła była Katie Maurice, z prawego – Lucy Gray. Nie umiem powiedzieć, dlaczego nazwałam je w ten sposób. Ballada Wordswortha nie miała nic wspólnego z tą drugą, ponieważ wówczas jeszcze jej nie czytałam, ani nawet o niej nie słyszałam. W rzeczy samej, nie przypominam sobie, abym je nazwała je świadomie. W miarę, jak działałam coraz bardziej świadomie, Katie Maurice i Lucy Gray żyły w jasnym pokoju za regałem. Katie Maurice była małą dziewczynką, jak ja – i kochałam ją z całego serca. Mogłam stać przed tymi drzwiami godzinami i paplać z Katie, zwierzając się jej ze wszystkiego i wysłuchując jej zwierzeń. Najbardziej lubiłam to robić o zmierzchu, kiedy płonął ogień na kominku; pokój stawał się wówczas teatrem czarów światła i cienia.

Lucy Gray była dorosła – i była wdową! Nie lubiłam jej tak bardzo, jak Katie. Była zawsze smutna, i zawsze opowiadała mi ponure historie o swych nieszczęściach; niemniej jednak odwiedzałam ją skrupulatnie, gdy przychodziła na nią kolej, żeby nie urazić jej uczuć, ponieważ była zazdrosna o Katie, która również jej nie lubiła. Wszystko to brzmi dziś jak największe bzdury, lecz nie potrafię opisać, jak prawdziwe było to dla mnie. Nigdy nie przeszłam przez pokój, nie pomachawszy ręką Katie z przeszklonych drzwi na drugim końcu pomieszczenia.
Godny uwagi incydent z walerianowym ciastem wydarzył się, gdy uczyłam w szkole w Bideford i mieszkałam na tamtejszej plebanii. Urocza gospodyni upiekła pewnego dnia przekładańca z kroplami walerianowymi, dokładnie tak, jak stało się w powieści. Nigdy nie zapomnę smaku tego ciasta, oraz ubawu, jaki dzięki niemu miałyśmy, jako że pomyłka nie została zauważona aż do podwieczorku. Tamtego dnia pastor z innej parafii przybył do nas z wizytą. Zjadł każdy okruszek ze swego kawałka ciasta. Co o nim myślał – nie dowiedziałyśmy się nigdy. Być może wyobraził sobie, że była to po prostu jakaś zupełnie nowa przyprawa.
Wiele osób mi mówiło, że żałują śmierci Mateusza. To ja żałuję. Gdybym miała ponownie napisać tę książkę, oszczędziłabym Mateusza jeszcze co najmniej na kilka lat. Ale kiedy ją pisałam, myślałam, że on musi umrzeć, ponieważ musi wystąpić jakiś element poświęcenia ze strony Ani, więc biedny Mateusz dołączył do długiej procesji duchów, znaczących moją literacką przeszłość.
Tak więc, moja książka została w końcu napisana. Następną rzeczą było znaleźć wydawcę. Maszynopis napisałam na mojej starej używanej maszynie do pisania, która nie chciała ładnie pisać dużych liter, i nie drukowała wcale „w”, i wysłałam go do nowego amerykańskiego wydawnictwa, które ostatnio poszło do przodu, dzięki kilku „bestsellerom”. Myślałam, że mogę mieć większe szanse z nowym wydawnictwem niż ze starym, które ma już listę preferowanych pisarzy. Jednak nowe przedsiębiorstwo bardzo szybko odesłało go z powrotem. Następnie wysłałam go do jednego ze „starych wydawnictw o ustalonej pozycji”, a stare wydawnictwo o ustalonej pozycji odesłało go z powrotem do mnie. Wtedy wysłałam tekst, z kolei, do trzech „pośrednich” wydawnictw, a wszyscy wydawcy mi go odesłali. Czterech z nich zwróciło maszynopis z chłodną notką odmowną; jeden z nich z „potępieńczą, zdawkową pochwałą”. Napisali, że „Nasi czytelnicy donoszą, że znajdują coś wartościowego w pani historii, ale to nie dość, aby dać podstawy do jej akceptacji”.

To mnie zniszczyło. Włożyłam Anię do starego pudełka po kapeluszu i schowałam w szafie. Zamierzałam kiedyś, kiedy będę mieć czas, wziąć ją i zredukować do pierwotnych siedmiu rozdziałów jej pierwszego wcielenia. W takim przypadku byłam pewna uzyskania znośnych trzydziestu dolarów, a może nawet czterdziestu.

Ten rękopis leżał w pudle na kapelusze do czasu, gdy natknęłam się na niego pewnego zimowego dnia. Zaczęłam przerzucać kartki, czytać fragmenty... Nie wyglądało to bardzo źle. „Spróbuję jeszcze raz”, pomyślałam. W wyniku tego, kilka miesięcy później w moim dzienniku pojawił się wpis, że książka została przyjęta. Po zrozumiałym okresie świętowania, napisałam: „Ta książka może odnieść sukces, lub nie. Napisałam ją z miłości, nie dla pieniędzy, lecz bardzo często takie książki są bardzo udane; podobnie jak wszystko na świecie, co rodzi się z prawdziwej miłości, cieszy się długim życiem, tak to, co skonstruowane przez wyrachowanie kończy się, aby go nigdy nie mieć.

Tak więc napisałam książkę! Marzenia snute lata temu w starej, drewnianej ławce w szkole, stały się prawdą po ostatnich latach trudu i walki. I realizacja jest słodka, prawie tak słodka jak marzenie.” Kiedy napisałam kolejne książki, miałam na myśli tak naprawdę jedynie bardzo umiarkowany sukces, w porównaniu do tego, który osiągnęłam. Nigdy nie myślałam, że spodoba się to i młodym, i starym. Myślałam, że spodoba się nastolatkom, to była jedyna publiczność, do jakiej miałam nadzieję dotrzeć. Ale nawet pisali do mnie, aby mi powiedzieć, jak bardzo kochają Anię; chłopcy z college’u robili to samo. W dniu, w którym napisałam te słowa, przyszedł do mnie list od dziewiętnastoletniego angielskiego chłopaka, zupełnie mi nieznanego, który pisze, że wyjeżdża na „front” i chce powiedzieć mi „zanim pójdzie”, jak wiele moje książki, a zwłaszcza Ania, znaczą dla niego. To właśnie w takich listach, pisarz znajduje nagrodę za całą pracę i poświęcenie.


Tak więc, Ania została zaakceptowana; ale musiałam czekać kolejny rok, zanim książka została opublikowana. Potem, 20 czerwca 1908, napisałam w moim dzienniku:
„Dzisiaj, jak powiedziałaby Ania, nastała epoka w moim życiu. Moja książka nadeszła właśnie od wydawcy. I radośnie wyznaję, że był to dla mnie pełen dumy, cudowny, ekscytujący moment! Oto w moich dłoniach spoczęło namacalne spełnienie wszystkich marzeń, nadziei, ambicji i zmagań całej mojej świadomej egzystencji - moja pierwsza książka! Może nie wspaniała, ale - moja, moja, moja - Coś, co JA powołałam do życia - coś, co - gdyby nie JA - nigdy by nie zaistniało.”


Otrzymywałam setki listów z całego świata, dotyczących Ani. Niektóre z nich były adresowane nie do mnie, ale do „Panny Anne Shirley, Green Gables, Avonlea, Prince Edward Island”. Pisane były przez małe dziewczynki, które miały rozbrajającą wiarę w to, że Ania jest postacią z krwi i kości, a ja nigdy nie chciałam pozbawiać ich złudzeń. Niektóre z tych listów były zdecydowanie zabawne. Jeden zaczynał się „Mój drogi, dawno utracony, wujku”, a jego autorka twierdziła, że jestem jego wujkiem Lionelem, który, jak się wydawał, zaginął przed laty. Błagała, bym odpisała „kochającej bratanicy” i wyjaśniła powód mojego długiego milczenia. Kilka osób napisało mi, że z ich życia mogą powstać bardzo ciekawe historie, a jeśli chciałabym je wykorzystać, to oni mi je prześlą, jeżeli oddam im połowę zarobionych pieniędzy. Odpowiedziałam tylko na jeden z tych listów, jego autorem był młody mężczyzna, który wrzucił do koperty znaczek zwrotny. Możliwie najłagodniej, odpowiedziałam mu, że nie potrzebuję żadnych materiałów, ponieważ miałam już w głowie pomysły na kolejne, które wymagają co najmniej dziesięciu lat, aby je spisać. Napisał znowu, że ma bardzo dużo cierpliwości i będzie cierpliwie oczekiwać, aż dziesięć lat minie; wtedy napisze znowu. Więc, jeśli moja własna wyobraźnia się skończy, zawsze będę mogła polegać na tym, co młody człowiek nazywał „porywającą historią życia!

„Ania” została przetłumaczona na szwedzki i holenderski. Mój egzemplarz szwedzkiego wydania daje mi zawsze powody do śmiechu. Na całej okładce jest wysmukła postać Ani, noszącej kapelusz od słońca, trzymającej słynną torbę podróżną i z włosami koloru intensywnego szkarłatu!

Moja walka o publikację Ani z Zielonego Wzgórza była zakończona…Moja mozolna wędrówka się skończyła. Od tego czasu opublikowałam 6 powieści. Ania z Avonlea wyszła w 1909 roku, po niej w 1910 Kilmeny z czerwcowego sadu. Ta druga powieść została tak naprawdę napisana kilka lat przed „Zielonymi Wzgórzami”, i ukazywała się w odcinkach w amerykańskim czasopiśmie, pod innym tytułem. Z tego powodu pewni mądrzy recenzenci rozbawili mnie bardzo, mówiąc, że książka pokazała „zdradziecki wpływ popularności i sukcesu”, jeżeli chodzi o styl i fabułę!

Historynka została napisana w 1910 i opublikowana w 1911 roku. Była to ostatnia książkę, którą napisałam w moim starym domu, przy okienku na facjacie, gdzie spędziłam tyle szczęśliwych godzin pisania. Jest to moja ulubiona książka ze wszystkich, które napisałam, ta którą pisało mi się najprzyjemniej, ta, której bohaterowie i pejzaże wydają mi się najbardziej rzeczywiste. Wszystkie dzieci z powieści są tworami mojej wyobraźni. Stary „Sad Kingów” był mieszaniną starego sadu w Cavendish i sadu w Park Corner. „Peg Bowen” była inspirowana pewną nieco opóźnioną w rozwoju osobą, kimś w rodzaju cyganki, która włóczyła się przez wiele lat i była postrachem mojego dzieciństwa. Zawsze straszono dzieci, że jeśli nie będziemy się grzecznie zachowywać, Peg nas porwie. Groźby te nie sprawiły, że staliśmy się grzeczniejsi, byliśmy przez to jedynie nieszczęśliwi.

Biedna Peg była naprawdę nieszkodliwa, o ile nikt jej nie dokuczał i nie była rozdrażniona. Jeśli była, mogła być dość zjadliwa i mściwa. Zimą mieszkała w małej chatce w lesie, ale jak tylko nadchodziła wiosna, czar bezkresnej drogi ją opanowywał i rozpoczynała swą wędrówkę, która kończyła się wraz z pierwszym śniegiem. Znano ją na całej Wyspie. Szła z gołą głową i boso, paląc fajkę, i opowiadając niezwykłe historie o swoich przygodach w najróżniejszych miejscach. Czasem przychodziła do kościoła, maszerując niewzruszenie wzdłuż nawy do najbardziej rzucającego się w oczy miejsca. Nigdy nie zakładała kapelusza ani butów na takie okazje, ale gdy chciała się wyjątkowo godnie, pudrowała sobie twarz, dłonie i nogi...mąką!

Jak już napisałam, historia Nancy i Betty Sherman została oparta na faktach. Historia kapitana „Fanny” jest również prawdziwa. Bohaterka wciąż żyje, a przynajmniej żyła kilka lat temu, i wciąż zatrzymała w sobie wiele piękna, dzięki któremu zdobyła serce kapitana. „Niebieski kufer Rachel Ward” to kolejna prawdziwa opowieść. Rachel Ward to Eliza Montgomery, kuzynka mojego ojca, która zmarła kilka lat temu w Toronto. Niebieski kufer znajdował się w kuchni domu wuja Johna Campbella w Park Corner od 1849 roku aż do śmierci ciotki. My, dzieci, słyszeliśmy tę historię wiele razy i często zastanawialiśmy się, co jest w środku, gdy siadaliśmy na nim odrabiając lekcje, lub zajadając wieczorne przekąski.

Zimą 1911 roku lat w wieku 87 zmarła babcia Macneill i stary dom popadł w ruinę. Zostałam w Park Corner do lipca, a 5 lipca wyszłam za mąż. Dwa dni później razem z mężem wypłynęliśmy z Montrealu na statku Megantic” na wyprawę na Wyspy Brytyjskie, i kolejne marzenie stało się rzeczywistością, bo zawsze marzyłam, że kiedyś stanę na ziemi moich przodków. Poniżej zamieszczam kilka interesujących wpisów z mojego dziennika podróżnego.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Ametyst
Stały Bywalec
Stały Bywalec


Dołączył: 11 Lut 2009
Posty: 96
Przeczytał: 0 tematów


Płeć: Mężczyzna

PostWysłany: Śro 20:56, 26 Sie 2009    Temat postu:

Ten tekst jest wspaniały. To zdarzenie ze skróceniem powieści kojarzy mi się z cyklem o Emilce.

Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 16:30, 27 Sie 2009    Temat postu:

Glasgow, 20 lipca 1912

W czwartek po południu pojechaliśmy na wycieczkę do Oban, Staffy i Iony. Pojechaliśmy koleją do Oban; krajobrazy były przepiękne, zwłaszcza wokół Loch Awe, gdzie znajdują się ruiny zamku. Tak, przepiękne! Ale mimo tego ani tam, ani w żadnym innym miejscu w Anglii czy Szkocji, nie ujrzałam piękniejszego widoku niż ten, który mogłam oglądać co wieczór w domu, stając na „starym kościelnym pagórku” i spoglądając w dal ku przystani New London. Ale tam – nie mieliśmy ruin zamków, które były od wieków tłem dla romansów i pieśni.

Oban to małe, bardzo malownicze miasteczko, z domkami zbudowanymi wzdłuż wybrzeża zatoczki portowej, z lesistymi wzgórzami, wznoszącymi się stopniowo tuż za nimi. Następnego ranka popłynęliśmy łodzią na wyspę Iona. Był to typowy, szkocki dzień, jasno i słonecznie przez godzinę, a deszczowy lub mglisty przez następną. Bardzo mi się podobała podróż, trwająca kilka godzin. Dziki, surowy pejzaż półwyspu, zatoki, wysp i posępna góra – wszystko oczywiście obsypane zrujnowanymi, obrośniętymi bluszczem zamkami – był cały czas zmieniającą się panoramą ciekawostek, zaludnioną cieniami przeszłości.

Później wzięliśmy udział w małym przyjęciu z francuskimi turystami na pokładzie. Bez przerwy trajkotali. Był wśród nich pewien bardzo sympatyczny, starszy człowiek, z przyjemną, opaloną twarzą i błyszczącymi niebieskimi oczami, który sprawiał wrażenie „szefa” całej tej imprezy. Francuzi wdawali się w nieustanne dyskusje, a gdy argumenty stawały się coraz słabsze, mógł skoczyć na równe nogi, stawić czoła całemu zgromadzeniu, wymachiwać ramionami, parasolką i przewodnikiem turystycznym, a następnie położyć się z powrotem w możliwie najbardziej autorytatywny sposób.

Gdy minęło przedpołudnie, zaczęłam tracić wszelkie zainteresowanie podróżą. Ruiny zamku, niebotyczne szczyty gór, rwące potoki, duchy i francuscy turyści – wszystko to straciło swój urok. Rankiem byłam bardzo zmartwiona, bo słyszałam, że prawdopodobnie morze będzie zbyt wzburzone, by zatrzymać się w Staffie, a ja tak strasznie chciałam zobaczyć jaskinię Fingala! Ale teraz nie obchodzi mnie nawet jaskinia Fingala, ani żadna rzecz na ziemi. Po raz pierwszy w życiu cierpię na straszliwą chorobę morską.

Statek zatrzymał się w Staffa, i dwie łodzie z pasażerami popłynęły na wybrzeże. A cóż mnie powstrzymało? Nie zniechęciły mnie fale, nie przestraszył mnie ulewny deszcz, ale pokonała mnie choroba morska!
W każdym razie statek stał w miejscu, a ja zaczęłam się czuć lepiej. W czasie gdy wracali pasażerowie z drugiej tury czułam się całkiem nieźle, i znów zaczęło mi bardzo zależeć naa obejrzeniu jaskini Fingala. Wesoło wskoczyłam do łódki i zostałam odwieziona na wybrzeże, a następnie poprowadzona do jaskini Clamshell. Stamtąd musieliśmy kawałek przejść, wydawało się, że mamy przed sobą bardzo długą wędrówkę, ale mam wrażenie, że tak naprawdę nie było to więcej niż ćwierć mili, ponad mokrymi, bazaltowymi kolumnami, które otaczały brzeg, w najgorszych miejscach trzymając się sznurów, rozwieszonych wzdłuż klifu. Mając doświadczenie we wspinaniu się po skałach w Cavendish, poradziłam sobie bardzo dobrze, i nawet usłyszałam komplement od naszego przewodnika; ale niektórzy turyści niepokojąco potykali się i ześlizgiwali. Nigdy nie zapomnę krzyków i pisków wspomnianego wyżej Francuza...
Na szczęście nikt nie spadł, i w końcu znaleźliśmy się w Jaskini Fingala, co w pełni wynagrodziło nam nasze trudy.

Jest to najcudowniejsze i niezwykle majestatyczne miejsce, jak ogromna katedra gotycka. Ciężko uwierzyć, że zostało ukształtowane wyłącznie przez siły natury. Myślę, że każdy odczuwał tam lęk; nawet ci niepoprawni francuscy turyści byli przez chwilę cicho. Gdy stałam tam i wsłuchiwałam się w głębokie, uroczyste echo fal, przypomniałam sobie słowa z Pisma Świętego: „ Zamieszkuje komnaty wieczności”. Wydawało mi się, że naprawdę stoję w świątyni Wszechmogącego, która nie nie została wzniesiona ludzkimi rękoma.

Przybyliśmy na Ionę i wylądowaliśmy tam na krótką, pośpieszną wycieczkę. Iona jest interesująca jako siedziba opactwa Św. Kolumbana. Wciąż znajduje się tam stara katedra. Najbardziej ciekawiło mnie miejsce pochówku szkockich królów, około sześćdziesięciu, skończywszy na Duncanie, który został zamordowany przez Macbetha. Ci wojownicy dawnych lat zostali pochowani bardzo prosto. Leżą tam, na wyspiarskim cmentarzu, pod siwym niebem. Żadna pamiątkowa urna czy też popiersie nie znaczą miejsca ich spoczynku. Każdy grób jest nakryty po prostu kamienną, rzeźbioną płytą. Ale królowie nie śpią w zupełnej ciszy, ponieważ kołysze ich nieśmiertelny szum fal, które ich otaczają.

Chciałabym spędzić na Ionie kilka dni, przechadzając się wśród jej nawiedzonych ruin i nawiązując znajomości z ich niezwykłymi mieszkańcami. Nie ma zbyt wiele przyjemności w pośpiesznym obchodzeniu tych miejsc wśród gwaru innych turystów. Dla mnie samotność jest niezbędna, by naprawdę zachwycać się tego typu miejscami. Muszę być sama, albo z nielicznymi „pokrewnymi duszami”, razem z którymi mogę śnić i dumać, oraz przywracać do życia mężczyzn i kobiety, ludzi, którzy kiedyś tu mieszkali i uczynili to miejsce sławnym.

Wróciliśmy do Glasgow wczoraj i byliśmy wręcz przesyceni krajobrazami, które oglądaliśmy z pokładu statku. Byłam bardzo zmęczona, gdy wróciliśmy do hotelu. Ale znużenie zupełnie ze mnie opadło, gdy znalazłam w pokoju listy z domu. Jak cudownie było je czytać w obcym kraju! Stworzyły most przez ocean, dzięki czemu mogłam przenieśćsię na wzgórza okalające Cavendish i zanurzyć zielone mroki klonowego lasku w Park Corner. Ach! Stary Kontynent jest piękny, ale ojczyzna jest najwspanialsza.

30 lipca 1912.
Edynburg

W poniedziałek pojechaliśmy na wycieczkę z przewodnikiem do Ayr. Z reguły unikamy wycieczek i jeździmy sami, gdy tylko możemy. Ale ta wyprawa była przyjemna, ponieważ towarzyszyły nam jedynie dwie osoby, w dodatku Kanadyjczycy, państwo T. z Ontario. Mieliśmy także bardzo dobrego przewodnika. Dwie rzeczy zakłócały nam ten miły dzień – przez cały czas padało, a ja narzekałam na migrenę. Ale pomimo tych dwóch niedogodności, się fantastycznie w miejscu, gdzie „gdziekolwiek stąpniesz, tam ziemia jest święta”. Zobaczyliśmy pokój – niski, skromny, mały pokoik, gdzie niegdyś „syn wieśniaka urodził się królem, z wyroku Wszechmogącego”, a następnie odkrywaliśmy ruiny starego Alloway Kirk, upamiętnione na wieki przygodami Tama O' Shantera.

Następnie poszliśmy obejrzeć pomnik Burnsa, jedynie dlatego, że był on na „liście”, i przewodnik uważał, że musi dobrze wypełnić swoje obowiązki. Nigdy nie interesowałam się pomnikami. Strasznie mnie nudzą. Ale tym razem dwie rzeczy mnie zaciekawiły: pukiel jasnych włosów „Szkockiej Marysieńki”, oraz Biblia, nad którą ona i Burns przysięgli sobie miłość w dniu swej ostatniej schadzki. Biedna, słodka „Szkocka Marysieńka”! Nie podejrzewam, że była kimś więcej, niż czarującą wiejską pięknością, nie słodszą czy piękniejszą niż tysiące innych panienek, które żyły i umarły, jeśli nie opłakiwane wierszem, to chociaż uhonorowane pieśniami, wyśpiewywanymi na ich cześć za życia. Ale nad nią roztoczył blask swojej miłości prawdziwy geniusz, i dzięki temu jest ona teraz równa nieśmiertelnym, pięknym bohaterkom starych romansów, które będą pamiętane przez wieki, dzięki mężczyznom, którzy je kochali. Należy do tego samego grona, co Laura i Beatrycze, Stella, Lucasta i Julia, oraz nieznana dama z sonetu Arversa.

W środę pojechaliśmy do Trossachs. Jest to jedna z wycieczek, o których marzyłam przez całe życie, a przynajmniej od kiedy przeczytałam Panią Jeziora. Siedząc w mojej starej szkolnej ławce rysowałam w wyobraźni krajobraz pełen gór, jezior i przełęczy, gdzie żyła Ellen, które przemierzał Fitz-James, a Roderick Dhu snuł się jak burzowa chmura nad szkockimi wzgórzami. W związku z tym zawarłam ze sobą umowę, że gdy mój statek przybije do brzegu, koniecznie muszę to wszystko zobaczyć.

Przepłynęliśmy przez Loch Lomond do Inversnaid i tam wynajęliśmy karetę na pięciomilową przejażdżkę do Loch Katrine. Ze wszystkich środków lokomocji, jakimi kiedykolwike podróżowałam, podróżowanie karetą jest najlepsze. Bije na głowę wszelkie pojazdy mechaniczne. Szybko dotarliśmy do Stronachlachar, które pomimo swej strasznej nazwy jest przepięknym zakątkiem, a następnie wsiedliśmy do łodzi i popłynęliśmy przez Loch Katrine na molo w Trossachs.

Nie mogę się zdecydować co do tego, czy Loch Katrine rozczarowało mnie czy nie. Myślę, że jednak troszkę mnie rozczarowało. Było tak piękne, jak powinno być jezioro z moich marzeń, ale to nie było „moje” Loch Katrine, nie przypominało Loch Katrine z moich „zamków na lodzie”. Odczułam tę różnicę tak, jak ktoś może dostrzec wszelkie zmiany w domu swego dzieciństwa, do którego powraca po wielu latach.

Jezioro jest bez wątpienia znacznie mniejsze, niż to sobie wyobrażałam, czytając poemat. A słynny „Srebrzysty Nurt” jest obecnie zupełnie marny. Od czasu zainstalowania wodociągów w Glasgow, poziom wody w jeziorze znacznie się podniósł, i woda zakryła „plażę pełną kamyków, białych jak śnieg”. Wzięłam garść tych kamyczków do domu, jako pamiątkę. Ale myślę, że powinnam zachować w pamięci moje wyśnione Loch Katrine, na użytek mojej „mapy” Pani Jeziora Podoba mi się bardziej, niż to prawdziwe.

Pojechaliśmy do hotelu w Trossachs. Trossachs jest piękne, wielkie, i być może zanim doprowadzono tu linię kolejową i porządną drogę było dość dzikie, zwłaszcza dla jakiegoś zaskoczonego przez noc wędrowca, który miał pełne prawo obawiać się „szkockich rabusiów”, ale obecnie jest bardzo odległe od dzikiej, stromej doliny z mojej wyobraźni. Nie, to nie jest to Trossachs, po którym tak często włóczyłam się z Fitz-Jamesem.
Hotel znajduje się w pięknej okolicy, na brzegu Loch Achray. Także i to jezioro okazało się mniejsze, niż się spodziewałam. Spacerowaliśmy tej nocy, zbierając kwitnące wrzosy i dzwonki. Szkockie dzwonki są zdecydowanie najsłodsze! Wydają się być wcieleniem dawnej, romantycznej Szkocji.

Następnego ranka, w ulewnym deszczu, poszliśmy nad Loch Katrine wynajęliśmy łódź, by popłynąć na przejażdżkę wokół „Wyspy Ellen”. Raczej mi się nie podobało, ponieważ również i wyspa nie była tą wyspą z moich marzeń, i po raz kolejny się głupio rozczarowałam.

Na szczęście nie rozczarowała mnie góra Ben Venue. Dominuje nad całym krajobrazem. Dokądkolwiek byśmy nie poszli, tam była stara Ben Venue, stroma i masywna, z wieńcem chmur okalających jej siwy wierzchołek. Było mi przykro, że noc, którą spędziliśmy w tej okolicy, była pochmurna i deszczowa. Na pewno zakochałabym się w widoku zachodu słońca na tle Ben Venue.

6 sierpnia 1912

W poprzedni poniedziałek rano pojechaliśmy pociągiem do Melrose, a następnie jechaliśmy powozem ponad sześć mil przepiękną drogą do Abbotsford. Choć pojechaliśmy tam na własną rękę, nie mogliśmy uniknąć wycieczki z przewodnikiem, i to w jakiś sposób zepsuło nam ten dzień. Ale krajobrazy wzdłuż drogi były przepiękne, widzieliśmy wzgórza Eildon, trzy wzniesienia połączone ze sobą chyba za pomocą jakichś magicznych zaklęć. Abbotsford jest bardzo interesujące, pełno w nim zabytków. Na pewno uwielbiałabym siedzieć tu w samotności i oddawać się marzeniom. Ale niestety nie było mi to dane. Pokoje były wypełnione gwarnym tłumem turystów, słuchających przemówienia wygadanego przewodnika. Zastanawiam się, czy Scott myślał kiedyś, że jego dom będzie obiektem pielgrzymek hordy ciekawskich turystów.

Z Abbotsford pojechaliśmy do Dryburgha, gdzie Scott został pochowany. Jako że udało nam się uciec od wycieczki, przyjemność oglądania wspaniałych ruin odczuwaliśmy w dwójnasób. Następnie wróciliśmy do Melrose i oglądaliśmy tam ruiny opactwa. Nie mogliśmy pójść za radą Scotta, który mawiał ponoć, że najpiękniej jest tam przy świetle, aczkolwiek nie bardzo chce mi się wierzyć, że on sam przechadzał się tam o północy.

Ale i tak ruiny wyglądały wystarczająco pięknie, w tym łagodnym, aksamitnym, złocisto-srebrnym wieczornym świetle, pięknie i smutno, z małymi dzwoneczkami, rosnącymi na zrujnowanym dziedzińcu i na starych nagrobkach. Rzekomo jest tu pochowany Michael Scott, tu zostało pogrzebane serce Roberta Bruce'a, i bez wątpienia, spoczywa tak spokojnie, jak tylko może, zgodnie z jego wolą, jakby złożone w Ziemi Świętej.

W Melrose zachowały się fragmenty płaskorzeźb, oraz mała, wysoko uniesiona ręka na jednym z łuków, która jest tak samo sugestywna, jak i pięka. Do jakiejż to pięknej damy należała ta ręka, która została wyrzeźbiona w twardym kamieniu? Myślę, że jest ona dziełem kochanka. W środę pojechaliśmy do Inverness, ale zatrzymaliśmy się na jakiś czas, by zwiedzić Kirriemuir, „Thrums” z powieści Barrie'go. Przede wszystkim chciałam zobaczyć „Pieczarę”, w której bohater powieści Sentimental Tommy i jego kumple odbywali swe wspaniałe hulanki. Jest to urocze miejce. Jedna rzecz sprawiła, że poczułam się prawie jak w domu – ścieżki, które Barrie nazywał „różowymi”, a które są tak samo czerwone, jak nasze wyspiarskie dróżki. Mogłam sobie wyobrażać, że dojdę którąś z nich do Alei Zakochanych.

Myślę, że ze wszystkich miejsc, które zwiedziliśmy w Szkocji, najbardziej podobało mi się Inverness. Samo w sobie jest tylko małym, szary miasteczkiem, ale otaczające je krajobrazy są przewspaniałe.

Jechaliśmy w stronę Culloden, i była to jedna z tych wieczornych przejażdżek, które na zawsze pozostaną mi w pamięci. Droga była nadzwyczaj urocza i mieliśmy szczęście podróżować z miłym, starym woźnicą, który znał całą historię i wszystkie legendy tej okolicy, i bardzo chętnie je nam opowiadał, wspaniałą, szkocką gwarą.

Następnego dnia zwiedzaliśmy Tomnahurich, słynny cmentarz w Inverness. Rzeczywiście, zasługuje na swą sławę; jestem pewna, że to musi być najpiękniejszy cmentarz na świecie. Jest to duże wzniesienie tuż za miastem, tworzące perfekcyjny stożek, ciasno porośnięty drzewami. Jego nazwa oznacza w języku gaelickim „wzgórze wróżek”, i z pewnością musiało być kiedyś miejscem spotkań wróżek i towarzyszek Tytanii. Oglądane o zmierzchu, na tle zachodzącego słońca, wydaje się być latarnią, wskazującą drogę do Romantycznej Krainy Przeszłości.

Wróciliśmy Kanałem Kaledońskim do Fort William, a następnie jechaliśmy pociągiem. Promienie zachodzącego słońca, odbijane przez szczyty gór, były wspaniałe. Gdybym mogła mieszkać przez jakiś czas w górach, myślę, że pokochałabym je p r a w i e tak bardzo, jak kocham morze.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Martynka
Ten, który zna Józefa
Ten, który zna Józefa


Dołączył: 15 Lut 2009
Posty: 532
Przeczytał: 0 tematów

Pomógł: 1 raz
Skąd: Kocia Chatka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 17:14, 27 Sie 2009    Temat postu:

Pięknie tam musi być... Smile

Ten fragment jest momentami dość zawiły, jak gdyby autorka tak się zachłysnęła urokiem obcego kraju, że nie potrafiła tego opisać prosto, zwięźle i logicznie. Dla mnie jako czytelniczki z XXI wieku dość irytujące jest ciągłe podkreślanie, że owszem, ładna ta Szkocja, ale Ojczyzna jest najpiękniejsza. Tak jakby było coś niewłaściwego w zachwycaniu się innym krajem. Rozumiem, że w czasach gdy powstawała ta relacja, w dobrym tonie było przeplatanie podróżniczych zachwytów patriotycznymi wtrętami.

Warto zauważyć liczne cytaty, które pojawiają się w fragmencie. Lucy Maud Montgomery była naprawdę niezwykle oczytaną kobietą jak na czasy, w których żyła.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Anna Paulina
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 316
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Kraków
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Czw 21:07, 27 Sie 2009    Temat postu:

Cz. XIII

13 sierpnia 1912
W poniedziałek zwiedzaliśmy Roslin Chapel, świetnie zachowany kawał dobrej, gotyckiej roboty. Jest to kaplica z ballady Scotta, „Piękna Rosabelle”. W środę opuściliśmy Edynburg i pojechaliśmy do Alloa, odwiedzić znajomych. W czwartek „zaliczyliśmy” Dollar Glen. Nie słyszałm wcześniej o tym miejscu, dopóki nasi znajomi z Alloa nam o nim nie opowiedzieli, a jest to jeden z najdzikszych zakątków, jakie widzieliśmy w Szkocji. Jeśli spoczęłoby na nim tchnienie geniuszu Scotta, byłoby tak samo znane, jak obecnie rossach. Dollar Glen jest jak głębokie cięcie, przechodzące przez samo serce góry.
Piątek – Stirling i Abbey Craig, bardzo romantyczne miejsca. Wczoraj przybyliśmy do Berwick, aby spędzić tydzień w wiejskiej okolicy Marmion. Państwo A. pojechali razem z nami. Berwick to najoryginalniejsze staroświeckie miasteczko. Ponieważ mieszkamy na brzegu Spittal, kiedy chcemy gdziekolwiek pójść, musimy przeprawić się przez rzekę, korzystając z pomocy jednego z sześciu dziwacznych starych przewoźników, którzy mają do wynajęcia łodzie. Wczoraj wieczorem poszliśmy wszyscy na spacer przy świetle księżyca wzdłuż wybrzeża Spittal. Było piękne, ale tak bardzo przypominało mi nadbrzeże w Cavendish, że poczułam straszliwą tęsknotę za domem.

Carlisle, 20 sierpnia

Z konieczności spędzamy niedzielę w Carlisle, ponieważ nie mogliśmy dojechać nigdzie dalej wczoraj wieczorem, z powodu ogromnego strajku kolei, który paraliżował Wielką Brytanię przez cały tydzień. W Berwick tego nie odczuliśmy, prawdę powiedziawszy nawet nie zauważyliśmy. Pozwoliliśmy całemu zewnętrznemu światu odejść w zapomnienie, i żyliśmy w romantycznym świecie, gdzie łodzie i bryczki były jedynymi pożądanymi środkami lokomocji.

W poniedziałek pojechaliśmy na Świętą Wyspę i zwiedziliśmy ruiny starego opactwa, które stanowiły tło dla śmierci Constance de Beverly w Marmion. Odbyliśmy bardzo przyjemną przejażdżkę łodzią na Świętą Wyspę, ale powrót był zupełnie inny. Było dość burzliwie – jakże ten nieszczęsny mały stateczek się kołysał! Obaj nasi panowie byli tak wycieńczeni chorobą morską, że musieli chwilowo zejść pod pokład, podczas gdy ja wraz z panią A. trzymałyśmy się dzielnie wyłącznie siłą woli, ale myślę, że mniej byśmy cierpiały, gdybyśmy po prostu pozwoliły sobie na przyznanie się do porażki!

Na szczęście na chorobę morską się nie umiera, więc następnego dnia wszyscy byliśmy gotowi na wycieczkę do zamku Norham, wybitnie zrujnowanej ruiny.

Wszystkie łąki porastały małe niebieskie kwiatki, których nie widziałam nigdzie indziej, z wyjątkiem frontowego sadu w Cavendish. Prababcia Woolner przywiozła je ze sobą z Anglii Odnalezienie ich wokół ruin szkockiego zamku, który tak wyraźnie wydawał się należeć do innego czasu i innego porządku rzeczy, dało mi dziwne uczucie, będące przemieszaniem bólu i przyjemności. Przeszliśmy z Norham do Ladykirk, a następnie wróciliśmy drogą wzdłuż rzeki Tweed. Gdy się zmęczyliśmy, siadaliśmy na jej brzegu i snuliśmy marzenia. Jakie mogło być tu lepsze miejsce do marzeń, niż ciche brzegi Tweed?

Następnego dnia pojechaliśmy na Flodden Fild. Straszliwie mnie rozczarowało, było tak spokojne, wokół były same pola uprawne...Czułam się bardzo pokrzywdzona, zupełnie jakbym myślała, że mam prawo zobaczyć tu i teraz, na własne oczy, jak wygląda średniowieczna bitwa.

W czwartek po południu odbyliśmy cudowną wycieczkę do Homecliffe Glen, gdzie znajduje się opuszczony młyn. Mógłby służyć jako tło do opowieści o duchach. W dolinie trafiliśmy na grupkę świerków, całkowicie pokrytych żywicą, pierwszych świerków, jakie widziałam, od kiedy wyjechaliśmy z domu. Żywica i rozkosz, płynąca z jej zbierania wydaje się być zupełnie nieznana w Szkocji. Spędziliśmy pół godziny, zbierając tę żywicę. Dla mnie i dla mojego męża smakowała ona wspaniale, ale ani pan ani pani A. nie mogli się przekonać jej smaku – mówili, że była gorzka.

York, 27 sierpnia 1912

W poniedziałek przyjechaliśmy do Keswick i zatrzymaliśmy się tam do czwartku. Nie da się opisać piękna Krainy Jezior:
"Choć najdumniejsza pierś  — tu przecie
Mogłaby stanąć z życiem w zgodzie" *
A do tego jest tak mocno związana z większością tego, co najpiękniejsze w angielskiej literaturze. Dusza Wodswortha bez wątpienia wciąż nawiedza te czarujące dolinki, te dzikie przełęcze, te bajeczne jeziora...
W poniedziałek popołudniu pojechaliśmy na przejażdżkę wokół jeziora Derwentwater. Wszystko było piękne. Interesujący widok przedstawia Castle Rock, które występuje jako magiczny zamek św. Jana w Bridal of Triermain Scotta. Jest tu tylko jeden punkt, który jakimś stopniu przypomina zamek – ponoć zupełnie zadziwiający – ale nie mieliśmy dość szczęścia, by go zobaczyć.

We wtorek pojechaliśmy do Buttermere Lake; w środę objechaliśmy jezioro Windermere – około osiemdziesięciu mil. Niektóre z wielkich skał na szczytach gór mają zupełnie wyjątkowe kształty. Jedna z nich to „Dama Grająca na Organach”. Znajduje się na szczycie góry, i wyniosłej rzeczywiście wygląda z pewnego miejsca jak kobieta siedząca przy wielkich organach. W jakiś sposób pobudziło to moją wyobraźnię i zaczęłam snuć fantazje na ten temat. Kim była kobieta, siedząca na wieki przy swoim potężnym instrumencie? I jakie cudowne melodie wygrywała, gdy wichry niebieskie huczały wokół niej, w górach słychać potężne grzmoty, a wielkie gwiazdy zatrzymują się, by jej posłuchać?
Dzisiejszego wieczoru poszliśmy do „Okręgu Druidów”, pierścienia zbudowanego z wielkich głazów na szczycie wzgórza, który w dawnych czasach najprawdopodobniej pełnił funkcję świątyni słońca.

Żadne miejsce, które widziałam do tej pory, nie wywołało na mnie tak żywego wrażenia, jak to. Jest ono wspaniale położone. Wzgórze jest całkowicie otoczone pierścieniem najsłynniejszych gór w Krainie Jezior, wśród nich Helvellyn i Skiddaw, i wrażenie wzniosłości i majestatu, które stwarzają ich szczyty, jest przytłaczające. Z pewnością ci dawni czciciele słońca wiedzieli, jak wybierać miejsca na świątynie. Stać w tym miejscu, o zachodzie słońca, w świątyni wyznawców wiary, która już dawno odeszła w zapomnienie, w otoczeniu nieśmiertelnych gór, i wyobrażać sobie rytuały, które tu odprawiano, zapewne mroczne i krwawe, to doświadczenie, którego zapomnieć po prostu nie można.

W piątek przybyliśmy do Yorku, głównie po to, by zobaczyć wspaniałą katedrę. J E S T wspaniała, stanowi sen o pięknie, zaklęty w kamienie.
Wczoraj po południu zostałam dumną i szczęśliwą posiadaczką pary chińskich porcelanowych piesków!
Szukałam chińskich piesków po całej Anglii i Szkocji. Gdy byłam małą dziewczynką i odwiedzałam dom pradziadka Montgomery'ego, myślę, że właśnie para chińskich piesków, które zawsze stały na półce nad kominkiem w salonie była tym, co zachwycało mnie najbardziej. Były białe, upstrzone wszędzie zielonymi plamkami; ojciec opowiadał mi, że za każdym razem, gdy słyszą zegar, wybijający północ, zeskakują na dół i szczekają. Marzyłam wówczas, że uda mi się kiedyś doczekać do północy i zobaczyć to na własne oczy, i gniewałam się na dorosłych, którzy zawsze mi tego zabraniali. W końcu jakoś, już nie pamiętam jak, odkryłam, że pieski nic takiego nie robią. Byłam bardzo rozczarowana z tego powodu, ale jeszcze bardziej byłam zła z tego powodu, że ojciec powiedział mi coś, co nie było prawdą. Jednakże odbudował moją wiarę w jego prawdomówność, ponieważ podkreślił, że on powiedział jedynie, że pieski zeskoczą z półki, gdy usłyszą dźwięki zegara. No tak – pieski z porcelany nie słyszą.
Zawsze marzyłam, że kiedyś będę mieć takie same pieski, więc jako że tamte zostały kupione w Londynie, miałam nadzieję, że gdy pojadę do Anglii, bez problemu je znajdę. Zgodnie z planem odwiedzałam wszystkie sklepy z antykami, ale bezskutecznie – aż do wczoraj. Oczywiście było pełno piesków, ale nie takich, jakie szukałam. Dosłownie roiło się od piesków z ciemnymi łatkami i piesków z czerwonymi plamkami, ale nigdzie nie było arystokratycznych psów z zielonymi łatami.

Wczoraj w malutkim antykwariacie znalazłam parę ślicznych piesków, i kupiłam je pomimo plamek. Oczywiście nie mają zielonych łatek. Rasa piesków z zielonymi łatkami wyginęła. Ale moja para ma śliczne złote plamki, i jest znacznie większa, niż stare pieski z Park Corner. Mają ponad sto lat i mam nadzieję, że będą pilnować moich Lar i Penat z odpowiednim dostojeństwem i opanowaniem.

Russell Hotel, Londyn
18 września 1912 ą
Tak wiele się wydarzyło w ciągu ostatnich dwóch tygodni, że jestem wykończona psychicznie. Ale gdy czas jest ograniczony, a miejsc do zwiedzenia nieskończenie wiele, cóż mają zrobić biedni turyści? The British Museum, the Tower, Opactwo Westminister, Crystal Palace, Kenilworth Castle, the Shakespeare Land, Hampton Court, Salisbury i Stonehenge, Windsor i jego ogrody i parki...

Nasz hotel znajduje się na Russell Square, czyli ulicy, przy której mieszkało tak wielu bohaterów Targowiska Próżności. Wydaje się, że zaraz zobaczę Amelię, wyglądającą przez okno, by zobaczyć George'a, albo Becky czekającą na Jos.

Nasze popołudnie w Kenilworth Castle było rozkoszne. Oczywiście, musieliśmy znosić obecność przewodnika, ale udało mi się go ignorować, i samotnie przemierzać romantyczne ścieżki. Zobaczyłam Kenilworth w pełni chwały, gdy ambitny Leicester zabawiał wyniosłą Elizabeth. Wyobrażałam sobie biedną Amy Robsart, skradającą się trwożliwie po komnatach, w których powinna rządzić jako Pani. Wszyscy przybyli do mnie z przeszłości, owe barwne postacie z dawnych lat, żyjące, kochające, nienawidzące, snujące intrygi jak dawniej.

W poprzedni czwartek poszliśmy zobaczyć Temple Chruch, gdzie w podziemiach został pochowany Oliver Goldsmith. Kościół jest przedziwnym miejscem, położonym wśród zieleni, a Fleet Street, która znajduje się tuż za nim, jest tak spokojna i cicha, jak droga biegnąca przez Cavendish. Ale gdy przypominam sobie tę część miasta, nie przypominam sobie dziwnego starego kościoła, ani grobu biednego Noll'a, tak jak powinnam. Nie, przypominam sobie najbardziej czarującego kociego gentlemana, o doskonałych manierach, który wyszedł z jednego z domów i przeszedł przez trawnik, by się z nami spotkać. Był duży, przystojny i dystyngowany, i każdy mógł stwierdzić z przymrużeniem oka, że należał do rodu Vere de Vere. Gdy go głaskałam, mruczał, niezwykle melodyjnie, i ocierał się o moje nogi, jakby myślał, że jesteśmy starymi znajomymi, których być może spotkał w poprzednim wcieleniu. Dziewięć na dziesięć kotów poszłoby za nami do grobu Oliviera. Nie zrobił tego nasz Markiz z Carabas. Spokojnie usiadł i poczekał, aż wróciliśmy. Następnie wstał, przyjął nasze pożegnalne głaskanie, i spokojnie wrócił do domu, z którego wyszedł, czyniąc honory swej posiadłości możliwie najbardziej nienaganny sposób.
Płyniemy do domu w następny czwartek na „Adriatyku”. Cieszę się, bo mam już zwiedzania powyżej uszu. Chcę wrócić do Kanady i zgromadzić moje rozproszone bóstwa domowe wokół mnie, aby uzyskać ich błogosławieństwo na nowej drodze.

Ponieważ mój mąż był pastorem w Ontario, musiałam opuścić Wyspę Księcia Edwarda i przenieść się do Ontario. Od czasu ślubu opublikowałam cztery książki, Opowieści z Avonlea, Złocisty gościniec, Anię na Uniwersytecie oraz Strażnika – ta ostatnia książka jest zbiorem wybranych wierszy.

Po wielu latach trudu i mozołu wspięłam się moją alpejską ścieżką na szczyt. Nie była to łatwa wspinaczka, ale nawet w najtrudniejszych jej momentach znajdowały się jakieś przyjemności i rozkosze, znane jedynie tym, którzy dążą do samych szczytów.
„Nosi koronę nieśmiertelności ten,
kto podąża tam, dokąd go prowadzą niewidzialne głosy”**
Prawda, święta prawda! Musimy iść za naszymi „niewidzialnymi głosami”, podążać za nimi poprzez gorycz cierpienia, zniechęcenia i ciemności, pomimo wątpliwości i braku wiary, przez doliny poniżenia i ponad wzgórzami, na których słodycz może odciągnąć nas od naszego celu, wciąż i zawsze musimy iść, jeśli chcemy osiągnąć „dalekie nieba” i ujrzeć tam mgliste wieżyczki naszego Miasta Spełnienia.

*cytat z Wędrówek Childe'a Harolda Byrona
**słowa z poematu Johna Keatsa Endymion
_____________________________________________________________
KONIEC.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> LMM Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Idź do strony Poprzedni  1, 2, 3  Następny
Strona 2 z 3

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin