Forum  Strona Główna
 FAQ   Szukaj   Użytkownicy   Grupy    Galerie   Rejestracja   Profil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomości   Zaloguj 

Nowelka w stylu Maud by Włócz.

 
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Fan fiction
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Autor Wiadomość
Włóczykijka
Przyjaciel Ani
Przyjaciel Ani


Dołączył: 10 Paź 2012
Posty: 272
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Płyta nagrobna Eliasza Pollocka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Pią 19:52, 07 Mar 2014    Temat postu: Nowelka w stylu Maud by Włócz.

- Albercie, zostań proszę chwilę po lekcji – powiedziała panna Charlotte Stanley, nauczycielka szkoły w Białych Piaskach, kładąc na trzeciej ławce pod ścianą sprawdzony arkusz testowy.
Chłopiec drążącą ręką odwrócił plik kartek i z nieskrywanym lękiem spojrzał na wynik egzaminu. Westchnął i z ulgą opadł na krzesło, uśmiechając się błogo.
Nauczycielka również się uśmiechnęła, lekko, do siebie, kątem oka dostrzegając reakcję swego ucznia.
Gdy zabrzmiał dzwonek obwieszczający koniec lekcji, kłąb roześmianych par rąk, oczu i warkoczy wysypał się z budynku szkoły.
- Tak, panno Stanley? – spytał chłopiec nieco niepewnym głosem, podchodząc do stolika nauczycielskiego.
- Co sądzisz o swoich wynikach? – odpowiedziała pytaniem.
Albert zaczął się jąkać:
- No, nie wiem… Ja…
Spuścił głowę. Było widać, że jego wcześniejsze samozadowolenie gwałtownie maleje.
Nauczycielka uśmiechnęła się w sposób, który każdemu z jej uczniów, nawet najbardziej zawstydzonemu, dodawał otuchy, i wstała.
- Bo ja sądzę, że są zniewalające. Jesteś niesamowicie bystrym i pracowitym chłopcem – powiedziała swoim ciepłym głosem, który na myśl przywodził jesienne promienie słońca, delikatnie padające na złote liście drzew porastające Alejkę Śmiechu, która prowadziła do szkoły w Białych Piaskach.
Chłopiec nie podniósł na nią oczu, ale uśmiechnął się skromnie, a na jego policzki wpełzł rumieniec.
- Cieszę się – odparł, bawiąc się palcami.
- Albercie, czy nie myślałeś, żeby startować na Królewską Akademię? – zagadnęła.
Uczeń uniósł głowę. Na jego twarzy malowało się szczere zdumienie.
- Sądzi pani, że… Że miałbym szanse? – spytał z niedowierzeniem.
- Tak, jak najbardziej. Oczywiście, musielibyśmy podwójnie pracować, ale sądzę, że masz spore szanse – odrzekła zupełnie poważnie. Panna Stanley słynęła ze swojej szczerości, którą jednak, w przeciwieństwie do wielu pań z Białych Piasków, nikogo nie raniła.
- Ja… - zaczął, jednak nie dokończył. Nagle zesztywniał, a na jego twarzy pojawił się grymas gniewu i determinacji.
- Ja nie mogę – powiedział stanowczo.
Na bladej, jednak zdrowo wyglądającej, z lekkimi rumieńcami twarzy nauczycielki odmalowało się zdumienie. Jeszcze nigdy nie widziała swojego ucznia w takim stanie. Albert był bowiem chłopcem bardzo pracowitym, spokojnym, ugodowym i cichym, aczkolwiek niezwykle bystrym i o wyrobionym światopoglądzie. Nie dawał sobą pogardzać, ale nigdy nie wykazywał się brakiem szacunku do nauczycieli czy starszych lub tego typu stanowczością. Nie porzucał łatwo swojego zdania, ale zawsze rozmawiał ze spokojem, pozwalając drugiej stronie na wypowiedzenie się. Swojemu charakterowi zawdzięczał plasowanie się w czołówce ulubionych uczniów panny Stanley – choć, oczywiście, nie wypadało, by którychś uczniów lubić mniej lub bardziej, zwłaszcza tylko dlatego, że są zdolni lub nie. Albert był utalentowany, ale najpiękniejsza była w nim pokora i chęć rozwoju, które pchały go wciąż naprzód. Często bywa też tak, że, mimowolnie, jednych lubi się bardziej, a drugich mniej – choć, jak uważała Charlotte, wszystkim należy się taki sam szacunek i miłość.
- Powiesz mi, dlaczego? – spytała równie spokojnie, co wcześniej.
Chłopiec zacisnął usta jeszcze mocniej.
- Bardzo bym chciał i dziękuję pani za wyróżnienie i chęć pomocy, naprawdę, wiele to dla mnie znaczy, ale nie. mogę. – oświadczył stanowczo, akcentując ostatnie słowa, po czym zarzucił sobie tornister na ramię, obrócił się na pięcie i wyszedł.
Nauczycielka zdążyła jeszcze dostrzec w niebieskich jak pióra modrosójki błękitnej oczach swojego podopiecznego łzy.
Opadła lekko na krzesło. Wygładziła fałdy na swojej prostej i praktycznej (ale przez uczennice uznanej za ładną, choć nie do końca wpasowującą się w kanony dzisiejszej mody) sukience w kolorze pudrowego różu. Wyjrzała przez okno i patrzyła za swoim uczniem tak długo, aż nie zniknął za świerkowym zagajnikiem państwa Nelsonów.
„Nie mogę pozwolić, by taki talent się zmarnował – pomyślała – Przecież pytał mnie nie raz o Akademię, a jak się ucieszył na wieść, że ma szansę na dostanie się! Co może być powodem jego nagłego wybuchu? Nigdy się tak nie zachowywał. Może jego rodzice będą w stanie miło wytłumaczyć albo chociaż pomóc mi go przekonać, zrozumieć jego niechęć. A może po prostu ta wiadomość bardzo go zaskoczyła. Dam mu nieco czasu, może musi to sobie jeszcze przyswoić”.
Minął jednak równo tydzień, a Albert nie zmienił zdania. Nie był też tak aktywny na lekcjach jak zwykle, stał się również bardziej ponury i burkliwy. Dotychczas z ochotą rozmawiał z grupą zaprzyjaźnionych chłopców – teraz samotnie przesiadywał pod świerkiem Starego Boba, a w pierwsze dwa dni nowego tygodnia szkolnego w ogóle się nie pojawił.
„Widzę, że sam mi nic nie powie. Czas podjąć dalsze kroki” – pomyślała, ubierając brązowy płaszczyk – równie praktyczny, niemodny, ale dość ładny, jak wszystkie jej stroje – jesień dawała się coraz bardziej we znaki wszystkim mieszkańcom Wyspy. W powietrzu czuć było zbliżającą się zimę.
Charlotte miała w sobie duszę romantyczki i niezmiernie radowało ją piękno przyrody, a zwłaszcza tej drogi, którą z powodu czasochłonności nauczycielskich obowiązków nieczęsto miała okazję podążać. Słońce znikało już za horyzontem, składając pożegnalny pocałunek na tafli szafirowego morza.
[center][i]„Żegnajcie fale morza mego,
Pieczołowitą otaczam was troską.
Pocałunkiem chcę ukoić szum wasz
Wzburzony moją śmiałością”.[/i][/center]
Uśmiechnęła się do własnych myśli. Spodobało jej się to, co właśnie wymyśliła. Po chwili jednak na twarzy kobiety znów pojawiła się stanowczość. W oddali dostrzegła już zarys domku, w którym mieszkał jej podopieczny.
„To smutne, że niektóre domy nie mają swojej nazwy – pomyślała – to jakby nie nazwać człowieka imieniem, a mówić o nim po prostu „człowiek” lub „chłopiec” – „dziewczynka”.”
Zapukała delikatnie, ale stanowczo – bo taka właśnie była, delikatna i stanowcza zarazem. Podchodząc do drzwi nie omieszkała przyjrzeć się domowi, który pierwszy raz widziała na oczy. Wcześniej tylko o nim słyszała i była w stanie wyobrazić sobie jego wygląd. Spodziewała się czegoś gorszego. Słyszała o zaniedbanym budynku, ruinie, która lada moment winna się zawalić, pochłaniając wszystkich swoich mieszkańców – za co dotychczas panna Stanley obwiniała matkę chłopca. Nie mogła jednak faktycznie jej sądzić, bo nic na jej temat nie wiedziała – kto wie, co się z nią działo, może była tak chora, iż nie była w stanie zająć się domem? Nie dziwne, że mężczyźni nie potrafili ogarnąć wszystkiego tak, jak kobieta, choć i zdarzały się takie pary, w których to małżonek był zobowiązany do dbania o dom. Uśmiechnęła się w duchu, myśląc o tym braku zależności.
Istotnie, dom nie wyglądał na bogaty, jednak Charlotte dostrzegła w nim dawne piękno, które teraz było ukryte - ale wciąż do zauważenia. Wszystko bowiem zależało od patrzącego, a panna Stanley miała dar do doszukiwania się we wszystkim jego prawdziwego piękna. Zauważyła ślad po, zapewne niegdyś przepięknym, ogródku kwiatowym – przy schodach prowadzących do drzwi wejściowych wiło się kilka słabych, bladych gałązek róży herbacianej. Cały ten dom zdawał się być miejscem pogodnym i skorym do śmiechu, jednak zapomnianym, pogrążonym w żałobie. Oczy Charlotte posmutniały. Często tag bardzo. I ch*j. lol. wyraz jej twarzy pozostawał niezmienny, ale oczy mówiły wszystko o tym, co czuła. Teraz żal było jej budynku, który widziała przed sobą – i ludzi, którzy tam mieszkali. W tym momencie zorientowała się, że nigdy nie spotkała rodziców Alberta, nawet o nich nie słyszała. W Białych Piaskach mieszkała od niespełna roku i nie znała jeszcze tak dobrze wszystkich sąsiadów, jednak była pewna, że każdy z mieszkańców obił jej się o uszy. Wydało jej się nieco dziwne, że nie chodzili oni do kościoła, do miasta, nie interesowali się nauką swojego syna…
Drzwi otworzył zapłakany Albert. Charlotte jeszcze nigdy nie widziała dziecka, które byłoby równie trafnym uosobieniem słowa „smutek”. Jego zwykle spokojne i uważne oczy były teraz zaczerwienione i zapuchnięte, usta wykrzywione w większym wyrazie męczeństwa niż u Jezusa z obrazka, który wisiał w salce szkółki niedzielnej, jasnobrązowe włosy w nieładzie, a prosty, bardzo łady jej zdaniem, nos mówił o tym, że był często wycierany chusteczką – za często.
Na widok nauczycielki stojącej na progu swojego domu, Albert zamarł. Minęła dłuższa chwila, podczas której żadne z nich nawet nie drgnęło, zanim przetarł oczy szybkim ruchem ręki, odchrząknął i powiedział:
- Witam, panno Stanley. Co panią tu sprowadza?
- Czy mogę wejść? Chciałabym porozmawiać z twoimi rodzicami – oświadczyła spokojnie, zaglądając mu ponad ramieniem do wnętrza.
Wydało się, że któreś z jej słów dotknęły chłopca – czy jednak powiedziała coś niewłaściwego? Na jego twarzy malowała się konsternacja. Po chwili zadumy ustąpił nauczycielce przejścia:
- Zapraszam – powiedział tonem, który mógłby świadczyć o tym, że właśnie się poddał i przegrał swoją najważniejszą bitwę.
Charlotte posłała mu lekki uśmiech i weszła do środka. Bez pośpiechu rozejrzała się po holu, w którym właśnie stanęła. Przedpotopowa tapeta boleśnie złaziła ze ścian, niewielkie lustro pokrywała gruba warstwa kurzu, a podłoga zapadała się pod krokiem nawet tak lekkich stóp jak jej.
Albert odchrząknął:
- Proszę, niech pani wejdzie do salonu. Wezmę pani płaszcz.
Nauczycielka oddała mu swoje okrycie, dziękując kolejnym uśmiechem i posłusznie udała się do pokoju, który jej wskazał.
Już miała dotknąć klamki i przekręcić ją, kiedy do jej uszu doszły słodkie tony melodii, która niewątpliwie dochodziła zza drzwi. Kobieta cofnęła rękę i wsłuchała się. Tak… Ktoś, kto tam grał, miał niewątpliwie ogromny talent. „To dziwne – pomyślała – skąd w tak biednym domu wzięłoby się pianino?”.
Po kilku chwilach poczuła, że ktoś za nią stoi.
- Niech pani wejdzie – zaprosił Albert.
Kobieta kiwnęła głową, otrząsając się z resztek zauroczenia, i otworzyła drzwi.
Salon ten był pokojem małym, mocno oświetlonym, o żółtobrudnych ścianach. Poszarzałe firanki, od dawna nieprane i niekrochmalone, smętnie powiewały na wrześniowym wietrze, który wpadał do pomieszczenia przez uchylone okno – oczywiście brudne. Na środku salonu stały tylko dwa wyświechtane fotele i stary dębowy stolik. Wszystko to wyglądało naprawdę biednie i smutno. Dom potrzebował uwagi i miłości – tę drugą niewątpliwie otrzymywał, jednak w minimalnych ilościach. Brakowało tu nie tyle kobiecej ręki, co ręki w ogóle.
Pod ścianą naprzeciw drzwi stało stare, ale zadbane pianino – jedyna rzecz w tym pokoju, o ile nie całym domu, o którą widać było, że ktoś się troszczy. Przy nim natomiast siedział mężczyzna. Usłyszawszy, że ktoś wszedł do pokoju, wstał od instrumentu i podszedł do Charlotty, wyciągając rękę.
- Witam, jestem Tomasz Stephenson. Z kim ma przyjemność?
Kobieta ścisnęła lekko podaną jej dłoń, mówiąc:
- Charlotte Stanley, jestem nauczycielką pana syna.
Powiedziawszy to, zastanowiła się, czy nie popełniła błędu. Ten młody mężczyzna nie mógł być ojcem szesnastoletniego Alberta, stanowczo nie. Przyjrzała mu się uważnie. Był nieco wyższy od niej, na oko mógł mieć pięć stóp. Pan Stephenson był krzepkim, dobrze zbudowanym i niewątpliwie przystojnym. Ciemna skóra, mocno zarysowana, męska szczęka, czarne, krótkie włosy i oczy, prosty nos oraz ładnie wykrojone usta. Jednak jego strój był doprawdy niechlujny i obskurny – gdyby nie fakt, że widziała go tutaj, w domu Alberta, mogłaby w pierwszej chwili uznać go za włóczęgę. Tak Tomasza opisywały panny z Białych Piasków. W tej chwili jednak Charlotte, choć niewątpliwie zgadzała się z ich słowami, skupiła się na zniewalającymi uśmiechu, który był tak ciepły i serdeczny, że sprawił, iż poczuła, jakby właśnie wypiła filiżankę cudownej gorącej herbaty, oraz na ciemnych oczach, które, wyjątkowo, bo nie przepadała za aż tak ciemnymi, bardzo jej się podobały. Jeszcze bardziej urzekło ją to, jak na nią patrzyły – spojrzenie to świadczyło o bystrości umysłu i energii, zapale, ale również o dobru i opiekuńczości. Charlotte poczuła, że się rumieni – nie wiedzieć czemu, bo dlaczegóż miałaby rumienić się pod wpływem spojrzenia zupełnie obcego sobie mężczyzny? Odniosła jednak dziwne wrażenie. Poczuła jakby więź, która istniała między nimi od dawna, od stworzenia świata albo jeszcze wcześniej… Ciotka Ania określiłabym to jako „pokrewieństwo dusz” lub nazwała go „tym, który zna Józefa”.
Mężczyzna uśmiechnął się lekko i zaśmiał, po czym gwałtownie posmutniał – co próbował zatuszować, nieskutecznie.
- Nasi rodzice nie żyją. Jestem bratem Alberta, opiekuję się nim. Może pani usiądzie?
Nauczycielka opadła na jeden z foteli, który groźnie zaskrzypiał pod jej ciężarem, jakby miał za chwilę wyzionąć ducha.
„Biedny chłopiec – pomyślała – teraz widzę dokładnie, dlaczego nie może startować na Akademię! Nie ma pieniędzy na życie, a co dopiero na naukę na uczelni wyższej. Dlaczego nikt im nie pomógł? Kościelne koło charytatywne, pastor, pojedynczy ludzie…”
Tomasz zasiadł w drugim fotelu, na powrót pogodniejąc.
Charlotte spróbowała się uśmiechnąć, ale na jej twarzy pojawił się jedynie lekki grymas.
Mężczyzna zaśmiał się. Śmiech ten jednak nie mógł zranić, był tak dobrotliwy i ciepły, że słysząc go, każdy problem zdawał się być czymś banalnym i łatwym do rozwiązania i wierzyło się, że wszystko będzie dobrze.
- Rozumiem, że pani o tym nie wiedziała. Chyba to niedziwne, że nie lubi się mówić o tragicznej śmierci swoich rodziców? – słychać było, że sili się na beztroski ton, jednak była w nim wyraźna nuta głębokiego smutku. Charlotte serce ścisnęło na dźwięk tych słów. Jak wiele by dała, by móc choć trochę ulżyć jego cierpieniu…
Pokręciła lekko głowa, by odgonić nieznośne myśli.
- Nie, nie dziwi mnie to, jednak jestem zdumiona, że ta informacja nie dotarła do mnie z… innych źródeł – powiedziała po chwili zastanowienia.
Kiwnął głową.
- W czym rzecz? Czy Albert sprawia jakieś kłopoty?
- Ach, nie, oczywiście, że nie! – zawołała energicznie – jest jednym z moich najlepszych uczniów!
- Tylko że… - dodała po chwili milczenia. Zwróciła głowę w kierunku drzwi. Albert wciąż znajdował się w salonie, wciąż na tym samym miejscu. Patrzył na nią z wyczekiwaniem i bólem.
- Albercie, możemy cię prosić? – odezwał się Tomasz, wyczuwając niemą prośbę gościa.
Chłopiec zacisnął lekko pięści, ale po chwili posłusznie odszedł, ponownie przecierając załzawione oczy, które starał się kryć przed bratem i zamykając drzwi.
Odwróciła się do starszego brata swojego ucznia.
„To nie dziwne, że nie zareagował, widząc jego płacz – przemknęło jej przez myśl. – Skoro stracili rodziców, może wciąż bardzo cierpieć z tego powodu, a ich wspomnienie zapewne jest niezwykle żywe”.
- Panie Stephenson… Pana młodszy brat jest niezwykle uzdolnionym chłopcem. Wiem, że marzy, by uczyć się na Akademii Królewskiej, ale teraz zdaję sobie sprawę z tego, że nie może pan sobie pozwolić na taki wydatek.
Panna Stanley zastanowiła się, dlaczego wcześniej tego nie dostrzegła. Może dlatego, że Albert zawsze był czysty i zadbany, choć faktycznie jego ubrania nie były najlepszej jakości, często połatane – jak w przypadku większości jej uczniów, nie licząc kilku uczniów lepiej sytuowanych, stanowiących wyjątek.
- Skoro dotychczas pani nie zauważyła naszej biedy, to chyba dobrze spełniam swoją rolę – zaśmiał się – choć nie ukrywam, że Albert sam dba o wiele rzeczy.
- Tak, niewątpliwie – odparła z uśmiechem, znów czując, że rumieni się pod wpływem spojrzenia – jak by nie patrzeć – obcego sobie mężczyzny.
- Chciałabym jednak spytać – kontynuowała po chwili – czy mogłabym wam jakoś pomóc. To naprawdę zdolny chłopiec i ogromną stratą byłoby nie posyłać go na uczelnię.
- Czy naprawdę jest aż tak dobry? – spytał Tomasz z uśmiechem. – Nigdy nie wątpiłem w jego bystrość, ale chyba nie jest szczególny, prawda? Zapewne ma pani w swojej klasie o wiele więcej geniuszy.
Kobieta zdziwiła się lekko, nie okazując tego nawet oczami. Czyżby Albert nie chwalił się bratu swoimi wynikami w nauce? Możliwe, choć wydawało jej się, że chłopiec lubi być doceniony, jednak zazwyczaj wolał być dostrzeżony niż musieć się o uwagę domagać.
- Pana brat uzyskał 90 punktów na 100 możliwych na ostatnim teście ogólnym. Albert napisał go najlepiej w klasie, a kilku z tematów, które tam się pojawiły, jeszcze nie zdążyliśmy omówić. Moja skromna pensja nie pozwoli na udzielenie wam pomocy finansowej, ale jestem pewna, że parafialne koło dobro…
- Ile uzyskał punktów? – spytał Tomasz. Zdawało się, że niemal od początku nie słuchał wypowiedzi Charlotty, a dopiero teraz informacja na temat wyników młodszego brata dotarła do jego mózgu.
- 90 punktów na 100 możliwych – powtórzyła nieco urażona brakiem uwagi z jego strony.
- Ja… Ja nie wiedziałem… On… On mówił, że uczy się dobrze, tyle, byle zdać do następnej klasy i nie musieć zaprzątać mi głowy… Nie wiedziałem, że uczy się a ż t a k dobrze. Oczywiście, że pojedzie do Akademii, jeśli oczywiście wyrazi taką chęć – powiedział poruszony, w połowie do rozmówczyni, w połowie do siebie.
- Rozmawiałam z nim na ten temat i wyraził chęć. Obawiam się jednak, że zapytany teraz zaprzeczyłby, by nie narażać pana na większe koszty. To dzielny chłopiec, nazbyt dojrzały jak na swój wiek – teraz wiem już dlaczego…
- W takim razie, załatwione. Zdobędę te pieniądze. Nie wiem jak… - rozejrzał się po pokoju - …ale zdobędę. Bardzo dziękuję, że pani przyszła.
- Och, to mój obowiązek nauczycielski – odpowiedziała, w duchu dodając „i powinność serca”. Poruszyła się na krześle, czując, że czas, by wyszła. Starszy Stephenson nie wstał jednak, by odprowadzić ją do wyjścia. „Czyżbym powinna sama się odprowadzić?” – pomyślała.
Bez większego namysłu spytała:
- Od jak dawna gra pan na pianinie?
Tomasz uśmiechnął się lekko, z dumą, wstając i podchodząc do instrumentu. Mimowolnie podążyła za nim. Mężczyzna jednak zawrócił i ustawił obok jeszcze jedno krzesło, a dopiero później sam usiadł.
- Gdy skończyłem pięć lat, matka postanowiła uczyć mnie gry na pianinie. I jakoś tak poszło… - przesunął silnymi palcami, które przy instrumencie wydawały się być tak delikatne i ostrożne, czułe, po klawiaturze. Jej uszu dobiegł znajomy, kojący dźwięk.
- Proszę coś zagrać.
Zaczął dotykać kolejno klawiszy. Obserwowała ruchy jego palców, chłonąc urok tej chwili. Sama nie miała zbyt wielkiego talentu muzycznego. Śpiewała nieco w młodości, ale nie miała ku temu szczególnych predyspozycji, choć kochała dźwięki. Usiadła i przymknęła oczy, z rozkoszą przysłuchując się melodii wygrywanej przez Tomasza.
Po momencie, który zdawał się być słodką nutą wieczności, gdy wybrzmiał ostatni ton, klawiatura została zamknięta, a Charlotte otworzyła oczy.
- Dziękuję – szepnęła, próbując zdobyć w sobie uwagę, by patrzeć mu w oczy. Zwykle nie miała z tym najmniejszego problemu, a nawet bardzo jej zależało, by utrzymywać kontakt wzrokowy z rozmówcą nawet, gdy przebywała w grupie – dbała o to, by każdy, kto znajdował się w jej towarzystwie, czuł się potrzebny i zauważony.
Odpowiedział jej uśmiechem.
- Proszę bardzo.

[center]***[/center]

Ktoś za jej plecami odchrząknął.
- Witam – odezwał się znajomy już głos.
Charlotte odwróciła się od tablicy, którą właśnie zmazywała – w tym tygodniu dyżurnym był mały Finnigan, który oczywiście wymigał się od swoich obowiązków. Trzeba coś będzie z nim zrobić.
- Och, witam – powiedziała, patrząc, jakby znała go kiedyś i ujrzała teraz pierwszy raz od kilkudziesięciu latach. Odłożyła gąbkę na miejsce, otrzepała dłonie i podeszła bliżej.
- Ile będzie potrzeba, by posłać Alberta na Akademię? – spytał. – Sam kiedyś studiowałem, ale było to tyle lat temu… Pani na pewno bardziej orientuje się w tym temacie.
Nauczycielka zamyśliła się, sporządzając w myślach kosztorys.
- 300 dolarów rocznie, jak sądzę – odparła.
Mężczyzna pokiwał głową, zaciskając usta.
Charlotte uśmiechnęła się, by dodać mu otuchy.
- Porozmawiam z pastorem, czy nie zgodziłby się na przeprowadzenie…
- To nie będzie konieczne – przerwał jej.
Przyjrzała mu się uważnie. Widać było od razu, że nie jest w stanie pozwolić sobie na tak ogromny wydatek – a przecież to kwota, która pozwoliłaby jego bratu na zaledwie rok nauki!
Po chwili Tomasz nieco się rozpogodził i zagadnął, nieco onieśmielony:
- Moglibyśmy się przejść?
Nauczycielka zamrugała kilkakrotnie oczami. Nie była przygotowana na coś takiego. „Coś takiego” – przecież po prostu opiekun jednego z jej uczniów chciał się z nią przejść, by omówić wyjazd podopiecznego na Akademię! To nie było nic dziwnego.
- Oczywiście – odpowiedziała.
Podał jej ramię i wyszli.

[center]***[/center]

- Szkoda, że wrzesień się już kończy, bardzo go lubię – powiedziała, od razu żałując swoich słów. Wrażliwość na muzykę nie oznaczało, że pan Stephenson musiał się zachwycać czymś tak pozornie banalnym jak miesiąc czy pora roku. Może podzielał zdanie tych, którzy na jej widok kręcili głowami? Była osobą na ogół lubianą, ale nie wszyscy rozumieli jej miłość do świata, poezji i przyrody oraz spokojne i poniekąd matczyne podejście do dzieci. Nie wierzono, jak to możliwe, że bez używania klapsów poskromiła całą klasę – i dlaczego Robert Hammond nagle zaczął tak pieczołowicie myć uszy!
- Ja również sądzę, że jest bardzo ładny – odparł Tomasz, obserwując Alejkę Śmiechu, którą właśnie podążali.
Alejka Śmiechu swą nazwę zawdzięczała gwarowi, jaki zwykle jej towarzyszył – była drogą łączącą szkołę z centrum Białych Piasków, więc większość dzieci chodziła nią z i do szkoły. Od pola Adama Johnsa po jednej stronie i domu starej pani Klausowej Rosberry po drugiej, przechodniów oddzielała dość gęsta zasłona brzóz – które same wyglądały na wielce rozbawione dzieci, które sięgały szczupłymi ramionkami jak najwyżej nieba, by pochwycić chmurkę. Nigdy im się to jednak nie udawało, lecz cieszyły ich same próby osiągnięcia czegoś tak niemożliwego. Czerwona droga pod ich stopami wiła się lekko, to opadając, to znów każąc im iść nieco pod górę. Jesienne słońce, które lubiło padać o tej porze pod doprawdy dziwnym kątem, oświetlało ich sylwetki nad wyraz ciekawie. Zdawali się promienieć jakąś niezrównaną siłą i energią. Nawet bardzo nieromantyczna pani West, która właśnie wracała do domu z zakupi, przetarła oczy ze zdumienia. Wrzesień wprawiał niejedną osobę w dziwny nastrój.
Milczenie zaczynało doskwierać pannie Stanley. Cisza u boku Tomasza była czymś dziwnym, jakby wynaturzonym – a przynajmniej takie odniosła wrażenie. Spróbowała ją przerwać, jednak pierwszy odezwał się starszy Stephenson:
- Bardzo miło milczy się w pani towarzystwie, panno Stanley. Nie ze wszystkimi można porobić coś tak zajmującego.
Kobieta uśmiechnęła się promiennie, opuszczając lekko głowę. Po chwili odważyła się spojrzeć na jego twarz. Jak cudownie wyglądał na tle biało-czarnych drzew. Jego ciemna skóra wybijała się na jasnym tle, jednak dziwnym sposobem obraz ten bardzo komponował się ze sobą.
Zauważyła, że odwraca głowę w jej kierunku, więc spokojnie, by nie poznał, że mu się przyglądała dłużej, niż to było konieczne, zwróciła głowę na powrót przed siebie.
„Czy nie pomyśli, że wpatruję się w niego i oceniam na podstawie wyglądu? Sama nigdy bym nie wpadła na taki pomysł, jednak kto wie, co może sobie myśleć [i]on[/i]?” – zastanawiała się. Nie potrafiła ująć go słowami, w czym zwykle miała sporą łatwość. Po prostu go [i]czuła[/i] – jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Dobrze czuła się w towarzystwie tego dziwnego mężczyzny.
Tomasz nie wyglądał jednak na urażonego czy zawstydzonego. Z początku faktycznie obawiał się reakcji nauczycielki, gdy wszedł do klasy – skrzętnie to jednak zatuszował, zanim odwróciła się ku niemu. Teraz i on jej się przyglądał, bez większego wstydu, w przeciwieństwie do niej. Dostrzegła to kątem oka. Zamyśliła się, jak teraz wygląda. Lubiła się dobrze prezentować, ale nie dbała przesadnie o swój wygląd, nie podążała za modą – ku ubolewaniu swoich uczennic, które nie mogły znieść myśli, że ich najukochańsza panna Stanley, uosobienie cnót wszelakich, może nie wzdychać tęsknie na widok bufiastych rękawów! Wyobraziła sobie swoją osobę w tym momencie. Oliwkowa, prosta sukienka, lekko zwężana w talii i rozszerzana ku dołowi z białym, okrągłym kołnierzykiem, rozpięty brązowy płaszcz – wrzesień najwidoczniej postanowił pożegnać się z uśmiechem i gorąco ich uścisnąć. Kasztanoworude włosy (których pozazdrościła jej niejedna kobieta w Białych Piaskach, o czym nie wiedziała do końca) luźnie spływające do ramion puklami, blada skóra, równie oliwkowe jak suknia oczy (Albert uważał je za bardzo ładne), małe, długi nos. Jej małe, wydatne usta wygięły się w minimalnym grymasie. Nie była mocno próżna, choć trochę tak, jak większość kobiet, ale wolała dobrze wypaść. Tylko dlaczego?
Tomasz natomiast spojrzał na nią nieco inaczej. Widział młodą kobietę, nieco niższą od siebie, ubraną w zieloną sukienkę i brązowy płaszcz – nie interesował się modą, więc nie wiedział, co sądzić o tym stroju, wiedział tylko, że idealnie podkreśla cudowne kształty właścicielki. Większą uwagę skupił natomiast na twarzy – piękne, rude loki okalające bielutką cerę, uroczy, prosty nosek, czerwone usta, małe jak u lalki – „albo przypominające pączek róży” – pomyślał – pamiętał coś takiego z książki, którą zachwycał się w czasie studiów. I te oczy… Tomasz bardzo lubił ich wyraz. Same w sobie były całkiem ładne, zielone jak mokry las o zachodzie słońca, kształtem przypominające migdały. Zauważył już od pierwszej chwili, że to, jak na ciebie patrzą, jest doprawdy ciekawe. Zawsze spoglądały łagodnie, ale stanowczo. Widać było, że wszystko zapamiętują i oceniają, ale nie bano się tej oceny – miało się wrażenie, że oceniają łagodnie, z rozmysłem i na swoje potrzeby, że wiele potrafią wybaczyć i na wiele przymknąć oko. Mogła czasem wydać się zbyt surowa, ale nigdy świadomie nie działała na niczyją niekorzyść. Oczy te należały do istoty chłodno myślącej i praktycznej, ale obdarzonej Wewnętrznym Okiem, które niekiedy szukało nieco Pola Dla Wyobraźni. Dodawały otuchy, mówiły: „Wierzę w ciebie, wiem, że jesteś osobą ciekawą i zdolną i że jeżeli się postarasz, to osiągniesz bardzo wiele, a ja zawsze chętnie ci pomogę. Jesteś potrzebny i kochany”. Stephenson nie był zbyt romantycznym ani marzycielskim mężczyzną, ale miał tyle oleju w głowie, by docenić jej urodę. Nie była pięknością, ale niewątpliwie miał w sobie coś, co przykuwało uwagę obu płci.
- Proszę się nie obawiać – powiedział z szerokim uśmiechem na twarzy, wytrzymując jej spojrzenie bez najmniejszego kłopotu.
- Ja nie mam się czego obawiać – wyjąkała, próbując zachować spokój. Oczywiście, że się nie bała, nie miała czego. Choć czy na pewno?
Znów się zaśmiał.
- W to nie wątpię – odparł, a w jego oczach pojawiły się figlarne ogniki.
Mimo woli uśmiechnęła się.
- Tak lepiej – powiedział. – Ma pani bardzo ładny uśmiech i należy go częściej pokazywać światu, naprawdę.
Tu już się zaśmiała. Wiele osób mówiło jej, że powinna częściej to robić, zwłaszcza że, ponoć, robiła to w bardzo ładny sposób, ale jakoś nie była w stanie. Wszystko wyrażały jej oczy i choć zdarzało się oczywiście, że uśmiechała się, nie robiła tego aż tak często.
- Cieszę się, że udało mi się panią rozbawić. Wiem, że wypada, by proponowała to kobieta, ale czy moglibyśmy przejść na „ty”? – spytał ze śmiechem w głosie.
- Tak. Jestem Charlotte – powiedziała, podając mu rękę.
- Tomasz – ścisnął jej dłoń.

[center]***[/center]

Wszystko zostało ustalone – Albert będzie startował na Akademię. O pieniądzach nic więcej się nie mówiło. Zwyczajem stało się również, iż panna Stanley nie wracała już do domu sama – odtąd towarzyszył jej Tomasz. Te 45 minut każdego dnia niezmiernie radowały ich oboje – choć szybko stały się czymś najbardziej zwykłym i oczywistym na świecie. Jesień zmieniła się zimę, zima we wiosnę, a wiosna w lato. Raz w tygodniu Charlotte bywała również w domu Stephensonów, by pracować z Albertem i przygotować go do egzaminów wstępnych. Po skończonych zajęciach siadywała przy pianinie Tomasza i słuchała jak grał. Dowiedziała się, że sam również komponuje. Kiedy patrzyła, jak jego oczy zmieniają się na dźwięk instrumentu i z jakim uczuciem dotyka klawiszy, ogarniało ją wspaniałe ciepło – to samo czuła, gdy uczyła. On [i]był[/i] muzyką. Po kilku pierwszych wizytach postanowiła zapytać, czy by nie pomóc im w prowadzeniu domu – nie mogła patrzeć na cały ten brud. Mieszkanie mogło byś skromne, biedne, ale brudne – nie. Choć bywała domy w o wiele gorszym stanie, to choć było widać, że obaj panowie starają się nad wszystkim zapanować, było zbyt wiele jak na jej porządne i pracowite serce. Tomasz jednak zawsze stanowczo odmawiał. Z wizyty na wizytę widziała, jak kondycja domu się polepsza, natomiast sam Tomasz ewidentnie słabł. Zastanawiało ją, z czego utrzymuje siebie i brata. Zawsze jednak gdy kierowała na to rozmowę, ostro zmieniał temat. Widoczne było, że nie ma ochoty o tym rozmawiać – tak jak i o tym, za co ma zamiar posłać brata na uczelnię. W końcu zaczęła się poważnie martwić – może mylnie odebrał jej prośbę? Najwidoczniej.
- Lubi pani mojego brata, prawa? – spytał pewnego razu Albert.
Nauczycielka zamrugała parokrotnie.
- Oczywiście. Dlaczego miałabym go nie lubić? Jest dobrym bratem i wydaje się być dobrym człowiekiem…
- Wie pani, o czym mówię – odparł chłopiec. Nie słysząc odpowiedzi ani nie widząc najmniejszej reakcji z jej strony, kontynuował:
- Nie mam nic przeciwko temu. Sądzę, że pasujecie do siebie i nawzajem dobrze się uzupełniacie.
Podniosła na niego oczy.
- To dobrze, że dobrze życzysz i mnie, i swojemu bratu, ale w tym momencie powinieneś zająć się matematyką, jeżeli dalej marzy ci się akademia.
- W porządku, już się za to biorę. Kiedy już, niech Bóg da, wyjadę, dobrze, że będzie miał kto się zaopiekować Tomkiem. Miło będzie też wracać do ciepłego domu, w którym unosić się będą słodkie zapachy. Tomasz umie gotować i piec, ale nigdy chyba nie dorówna pani – naprawdę, te ciasteczka z ostatniego koncertu charytatywnego były przepyszne. Słyszeć śmiech gromadki dzieci… - uśmiechnął się przewrotnie, ale widać i słychać było, że nie miał na celu obrazić swojej nauczycielki, po czym pochylił się na powrót nad kartkami.
Panna Stanley głośno odłożyła pióro.
- Albercie! Nie życzę sobie słyszeć takich słów ani nawet mieć wrażenia, że tak myślisz – powiedziała, gromiąc ucznia wzorkiem.
- Pani wie, że nie chciałem pani urazić – odparł z przepraszającym uśmiechem – wciąż wyglądał na rozbawionego.
Nauczycielka pokręciła głową z niezadowoleniem i wróciła do sprawdzania wypracować.

[center]***[/center]

Nadszedł czas egzaminów wstępnych.
- Strasznie się obawiam, panno Stanley – przyznał, gdy po raz ostatni odbywał swoje prywatne fakultety.
- Wiem. Ale pracowałeś naprawdę dzielnie, więc jestem przekonana, że pójdzie ci wyśmienicie. Czy pamiętasz wszystkie te wzory, które ostatnio powtarzaliśmy?
- A równa się… - zaczął recytować.
- Czyli zapamiętałeś. Wyśmienicie – pochwaliła, gdy skończył.
- Tak. Bardzo pomogła mi w tym ułożona przez panią piosenka.
Uśmiechnęła się.
- Cieszę się. To tyle na dzisiaj, nie będziemy cię więcej stresować – powiedziała, wstając – Pamiętaj, żeby dziś nie siedzieć zbyt długo. Musisz się wyspać.
- Tomka nie ma w domu – odpowiedział.
Charlotte wyglądała na zdziwioną i zawiedzioną jednocześnie, choć za wszelką cenę starała się tak nie czuć i na taką nie wyglądać.
- Trudno. Mam nadzieję, że wróci prędko, by dodać ci otuchy – odparła spokojnie, składając swoje rzeczy.
- Tak, ja też. Choć nie wiem, gdzie poszedł. Prosił tylko, by nikogo nie wpuszczać do salonu…
Pannę Stanley zdziwiła ta wieść i zastanowiła, ciekawa była, z czego mógł wynikać ten zakaz, ale wciąż starała się zachować w pewnym stopniu kamienną twarz.
- W takim razie słuchaj brata i tam nie wchodź.
- Sądziłem, że lubi pani…
- Do widzenia, Albercie – przerwała mu. Po chwili dodała łagodniej – Życzę ci powodzenia, kochanie. Jestem pewna, że dasz sobie radę.
I wyszła.

[center]***[/center]

- Proszę pani… - zaczął Albert, gdy wszedł do salonu małego mieszkanka należącego do jego nauczycielki. Ten był zupełnie inny od pokoju dziennego Stephensosnów – i coś w tym stylu spodziewał się ujrzeć chłopiec. Pokój był mały, ale przytulny, z jasnymi ścianami, małym okienkiem wychodzącym na główną ulicę Białych Piasków, wygodnym fotelem i małym stolikiem, na którym leżał stosik książek.
- ...dostałem się – powiedział takim głosem, jakby pozbywał się ogromne ciężaru lub wyjawiał bolesną i trudną do zniesienia tajemnicę.
- Och, wiedziałam, wiedziałam! – zawołała rozradowana, podchodząc do swego ucznia – teraz byłego – i ściskając go.
- Już niedługo będę lekarzem – powiedział, dumnie wypinając pierś – I to wszystko dzięki i pani. Ogromnie pani dziękuję. Nie jestem w stanie opisać swoje wdzięczności, panno Stanley…
- Nie musisz jej wyrażać słowami, widzę ją – powiedziała z uśmiechem. – Jestem z ciebie naprawdę dumna, Albercie. Co na to twój brat?
- Oczywiście też się bardzo cieszy, ale mam wrażenie, że coś go martwi. Chyba wciąż nie udało mu się uzbierać odpowiedniej liczby pieniędzy, co martwi i mnie. Tomek podejmuje się najróżniejszych prac, ale jak widać to wciąż za mało, choć teraz harował jak wół – żal było mi na niego patrzeć, ale ani myślał przestać, a mnie kazał się uczyć i nie być zbyt ciekawskim. Zwykle siedzi zamknięty w salonie, a kiedy wychodzi, zamyka go na klucz. Obawiam się o niego – w tej też sprawie przyszedłem, bo nie chciał ze mną mówić. Pani zna go nieco lepiej i… - nie dokończył, patrząc błagalnie w oczy nauczycielki.
- Chodźmy zatem – odpowiedziała, próbując dodać mu otuchy jednym ze swoich słynnych uśmiechów i biorąc do ręki kapelusz.

[center]***[/center]

- Witaj, Tomaszu – powiedziała, stając na progu domu Stephensonów – starszy z braci właśnie otwierał drzwi małym kluczykiem.
Mężczyzna odwrócił się gwałtownie.
- Och, Charlotte, to ty… - w jego oczach widać było wiele skrajnych emocji. Radość, zdumienie, lęk, ból…
- Chciałam sprawdzić, jak się czujesz. Słyszałam, że… że coś chyba jest nie w porządku. Moglibyśmy porozmawiać? – spytała, patrząc mu w oczy – już dawno przestała się tego obawiać i teraz robiła to z pełną świadomością tego, co mogło mówić jej spojrzenie. W owej chwili niewątpliwie wyrażało ono lęk i troskę, ale również upór i zdecydowanie.
Tomasz westchnął cicho.
- Możemy – odparł, ruszając do ogrodu.
- Nie moglibyśmy usiąść w salonie? – zagadnęła nieśmiało – Może być mi coś zagrał?
Spojrzał na nią tak zbolałym wzrokiem, że pożałowała swoich słów. Skąd nagle znalazło się w nim tyle nowego cierpienia?
- Nie mogę – powiedział stanowczo i podszedł do ławki, która stała w cieniu starego dębu.
Usiedli.
- Tomaszu, naprawdę się o ciebie martwię – powiedziała, schylając głowę i przekręcając ją, by móc spojrzeć mu w oczy, które spuścił, z uporem wpatrując się w czubki swoich butów.
Podniósł głowę i odchylił ją do tyłu, opierając na oparciu. Po chwili zwrócił się ku niej.
- Nic mi nie jest. Naprawdę.
- Wybacz, ale jakoś ci nie wierzę – przyznała – Proszę, powiedz, o co chodzi. Nie mogę patrzeć, jak cierpisz. To mnie boli podwójnie – powiedziała, chwytając go za rękę, z niespodziewaną u siebie śmiałością i otwartością na mówienie emocjach i okazywanie ich, zwłaszcza tak silnych, zwłaszcza tych żywionych względem Tomasza.
Spojrzał na nią… Ale jak! Zaparło jej dech w piersiach. Poczuła, że w jego ciemnych oczach pojawia się iskierka nadziei.
- Nie wiesz, jak dobrze to słyszeć z twoich ust i jak jest to pomocne – odpowiedział, patrząc jej w oczy i biorąc do ręki jej dłoń.
Spoglądali tak chwilę na siebie, kiedy coś skierowało spojrzenie panny Stanley na okno salonu.
Gdyby patrzyła wciąż na Tomasza, widziałaby, że pobladł z przerażenia.
Okno wychodziło na salon. Ściana naprzeciw drzwi do holu była pusta.
- Tomaszu, co stało się z twoim pianiem? – spytała z powagą, znów patrząc mu w oczy.
Spuścił wzrok. Teraz nie mógł już udawać, że nic się nie stało.
- Sprzedałem je.
- Co?! – zawołała. I wtedy zrozumiała – Tomasz sprzedał pianino, jedyną rzecz, jaka została mu po matce, o którą dbał, którą darzył uczuciem, która sprawiała mu radość, by posłać młodszego brata na studia.
- Tomaszu… - szepnęła.
- Nie oceniaj mnie, proszę – powiedział dotykając dłonią jej policzka – Chciałbym nie cierpieć z tak błahego powodu, ale… Ale to po prostu boli. Ale zrobiłem to, tak, teraz Albert będzie mógł się uczyć.
- Tomaszu, to najpiękniejszy gest, najpiękniejsza rzecz, jaką jedna osoba może zrobić dla drugiej – oddać za nią coś, co kocha najmocniej. To nic dziwnego czy haniebnego, że ci żal, na miłość boską! Dlaczego obwiniasz się za kochanie?
- Na szczęście jest jeszcze coś, co kocham – wyszeptał, przybliżając się.

[center]***[/center]

- Niestety, instrument był tak stary, że nie dostałem za niego tyle, ile bym chciał, musiałem też dołożyć swoje lekcje nauki gry dla córki kupujących, żeby móc opłacić dwa pierwsze lata nauki Alberta. Tak więc nie starczyło mi na inne wydatki, ale mam nadzieję, że to nie zmieni zbyt wiele… - powiedział. Po chwili już klęczał u jej stóp.
- Charlotte, jesteś kobietą niezwykłą i ten rok spędzony u twego boku był… po prostu cudowny. Jestem wykształcony, ale szkoła nie nauczyła mnie mówienia górnolotnymi i romantycznymi frazami, toteż przejdę do sedna sprawy – czy zechcesz zostać moją żoną?
Panna Stanley zarzuciła mu ramiona szyję.

[center]***[/center]

- Czy nie mówiłem, że w końcu tak to się skończy? – spytał ze śmiechem Albert.
- O ślubie nic nie wspominałeś – przypomniała mu, już niedługo panna, Stanley.
- To było oczywiste – odparł niezrażony.
Nauczycielka zaśmiała się.
- Ty też już niedługo pozostaniesz stanu wolnego.
Albert objął w pasie dziewczynę stojącą obok niego, śmiejąc się, a ta zawstydzona spuściła głowę.
- Już czas – powiedział ojciec Charlotty, spoglądając na zegarek.
Charlotte Stanley poprawiła swój welon ślubny, wzięła głęboki wdech i ruszyła przed siebie.

Zjadło mi akapity. :c Domyślam się, jak to utrudnia czytanie, wybaczcie. Kto dotrwał do końca? Choć to tylko 14 stron Worda...


Post został pochwalony 0 razy

Ostatnio zmieniony przez Włóczykijka dnia Pią 19:55, 07 Mar 2014, w całości zmieniany 2 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
marigold
Bratnia dusza
Bratnia dusza


Dołączył: 14 Lut 2009
Posty: 469
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Wyspa Księcia Edwarda :)
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Sob 23:35, 08 Mar 2014    Temat postu: Re: Nowelka w stylu Maud by Włócz.

Ja wytrwałam! Wink

Przyznam się szczerze, że ten kawałek nieźle mnie wybił z klimatu Very Happy

Włóczykijka napisał:
Często tag bardzo. I ch*j. lol.


A jeśli chodzi o sam tekst... Cóż, ja ogólnie jestem wielką fanką ff, więc gdy zobaczyłam, że jest jakiś nowy od razu pomknęłam czytać. Nastrój momentami faktycznie jak Maud, ale czasem mam wrażenie, że aż za bardzo kombinujesz. I, jak dla mnie, strasznie dużo kontrastów ze sobą zestawiasz - jakoś niektóre części kłóciły mi się ze sobą znaczeniowo. Aha, i jeszcze rozbawił mnie na początku "kłąb roześmiany par rąk". Ale ogólnie bardzo na plus Smile Poczytałabym więcej Twoich tekstów.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Włóczykijka
Przyjaciel Ani
Przyjaciel Ani


Dołączył: 10 Paź 2012
Posty: 272
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Płyta nagrobna Eliasza Pollocka
Płeć: Kobieta

PostWysłany: Nie 0:42, 09 Mar 2014    Temat postu:

Skutki pisania noweli w środku nocy, obok koleżanek, które, tak jak i ja zresztą, miały niezły odpał. Very Happy
Wszyscy się czepiają tej metafory, no. :c Nie znacie się, nie rozumiecie mojej sztuki. *śmiech*
Za bardzo kombinuję? Gdzie dokładnie? I jakie kontrasty? Mów mi, mów, co bym się uczyła.
Cieszę się, że się podobało. Smile
Niestety, to jedyny jak na razie tekst epiczny mojego autorstwa, który nie jest artykułem do gazety, a tym bardziej w stylu Maud.


Post został pochwalony 0 razy
Powrót do góry
Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   
Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum Strona Główna -> Fan fiction Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach


fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group

Theme xand created by spleen & Emule.
Regulamin